Gawenda o gawędzeniu

Woroniecki Jacek OP

Gawęda o gawędzeniu

(drukowane nakładem Księgarni św. Wojciecha,

Poznań – Warszawa – Wilno – Lublin 1926

w serii „Biblioteczka Harcerska” nr 1)[1]

 

Niezmordowanym pracownikom Naczelnictwa Z. H. P. w serdecznej przyjaźni

 

  1. Zejść ze szczudeł

           „Nauczcie nas, Druhu, gawędzić. Wiecie, że waszych gawęd chętnie słuchamy, ale spodziewamy się od Was czegoś więcej, a mianowicie, abyście nas nauczyli sztuki gawędzenia. Szkoda by było, aby ten kunszt miał z Wami pójść do grobu”.

„Albo to tak łatwo! Gawędzenie jest czymś przyrodzonym! albo się to umie, albo nie, ale nauką sprawności gawędziarskiej nie zdobędziesz. „Gavendarii nascuntur”, powiedział gdzieś, kiedyś jakiś mędrzec, a jeśli nie powiedział, to tym gorzej dla niego. Czego tu się uczyć!”

W ten lub inny sposób wykręcałem się, gdy mnie druhowie i druhny napastowali o teorię gawędzenia i o zasady tej sztuki. Zdało mi się, że tu nie ma o czym mówić, gdyż sama rzecz jest zbyt prosta, aby ją można było analizować: oto po prostu trzeba wziąć i gawędzić, tak jak słońce bierze i świeci, a nikt go nie pyta: jak ty to robisz?

Aż jednego razu pewien druh postawił mi to zagadnienie w tak ścisłej filozoficznej formie, iż od razu błysnęła mi myśl, że byłoby może coś na ten temat do powiedzenia. Natchniony geniuszem Kopowskiego, zapytał mnie: „Druhu Ojcze, czy do gawędzenia czegoś potrzeba, czy też niczego nie potrzeba”.

No, niczego to przecież nie, inaczej każde ględzenie byłoby gawędzeniem, i wszyscy by umieli gawędzić! Czegoś oczywiście potrzeba, i może by w takim razie to coś dało się określić i ująć w pewne zasady. Może by się dało odkryć główne sprężyny tego misternego kunsztu, jakim jest gawędziarstwo, i rzucić tym sposobem podstawy nowej gałęzi wiedzy, którą zapewne przyszłe pokolenia nazwą „gawędologią”.

Tu wyobraźnia moja zaczęła pomykać w przyszłość, – wyobraziłem sobie cały świat opanowany przez harcerstwo i na każdym uniwersytecie katedrę gawędologii harcerskiej; widziałem już pisma fachowe, poświęcone tej nowej wiedzy, taki np. „Przegląd gawędologii ścisłej i stosowanej”, zdało mi się nawet, że czytam w Kurierku: „bawi w naszym mieście słynny gawędolog patagoński X. Y.”, albo też, co jeszcze lepiej: „jutro w naszym mieście otwiera swe obrady N-y Kongres międzynarodowy gawędologii, na który przybyli najwybitniejsi uczeni całego świata”…

Wnet jednak spostrzegłem się, że mnie wyobraźnia za daleko porwała. Zobaczmy najpierw, co jest do powiedzenia o gawędziarstwie, czy da się ono ująć, już nie w formę nauki, ale choćby skromnej sztuki? Czy da się z niej wyśrubować choć kilka zasad, które by można było utrwalić na papierze i którymi by warto było następnie pochwalić się przed harcerstwem?

Jak się do tego zabrać? Zacząłem próbować wszystkich metod, jakich mnie kiedykolwiek w szkole uczono, ale jakoś żadna nie mogła zagadnienia chwycić, odrzuciłem je więc wszystkie i zdrowym chłopskim rozumem zabrałem się do roboty.

Zacząłem od zapytania: czego trzeba unikać, jeśli się chce mile gawędzić? Odpowiedź wnet stanęła mi przed oczami: trzeba unikać szczudeł tj. tych sztucznych środków wywyższania się ponad swe otoczenie. Człowiek, który wlazł na szczudła, o jednym tylko myśli, jak utrzymać równowagę i nie runąć z tej wysokości, na którą się wzniósł; zajęty utrzymywaniem swej wielkości w równowadze, nie ma czasu myśleć o tych, z którymi ma gawędzić, toteż amatorowie chodzenia na szczudłach na gawędziarzy się nie nadają.

           Aby posiąść tę umiejętność obcowania z ludźmi, która jest na dnie gawędziarstwa, trzeba nie być wielkim człowiekiem, albo przynajmniej nie być wielkim człowiekiem do małych interesów. Wielki człowiek nigdy nie będzie dobrze gawędzić, gdyż wielkość jego tak przytłoczy słuchaczów, że nie będą oni w stanie z całą swobodą ducha poddać się urokowi gawędy.

            Urok ten daje tylko prostota i szczerość w stosunku do słuchaczy. Trzeba się wyrzec wszelkiej sztucznej wielkości, wszelkich szczudeł, wszelkiego udawania, trzeba zejść z ambony, katedry lub wszelkiego innego wywyższenia, trzeba stanąć na tym samym poziomie, co słuchacze, i wtedy dopiero, położywszy się na murawie w otoczeniu braci harcerskiej, będzie można, swobodnie gawędząc, uczyć ich słuchać, jak trawa rośnie. Bo, jak się na końcu okaże, główne zadanie gawędziarstwa na tym właśnie polega, aby słuchać i uczyć słuchać jak trawa rośnie.

            I nie tylko w czasie gawędy trzeba unikać udawania wielkiego człowieka, ale w ogóle dobrze jest odzwyczaić się w całym życiu od tego poszukiwania sztucznej wielkości. Wielki człowiek do małych interesów jest wielkim na bardzo krótką metę; jego wielkość, którą jak monstrancję przed sobą nosi, zasłania mu świat tak, iż z czasem nic już poza sobą nie widzi i tylko sobą umie bliźniego zanudzać. Gdzie tu takiemu do gawędziarstwa!

            Ot czym nie trzeba być, aby umieć gawędzić! Ale to nie wystarcza: zobaczymy, jakie pozytywne wymagania należy postawić adeptom tej sztuki.

  1. Oczy szeroko otworzyć na świat

           Najpierw tedy winni oni mieć w porządku wszystkie pięć klepek, a przez klepki rozumieć tu będziemy te czynniki naszej jaźni psychicznej, które mają za zadanie utrzymywać nas w kontakcie z otaczającym nas światem i pozwalać nam przeniknąć na wskroś jego tajniki.

            Skoro bowiem chcemy naszym bliźnim coś opowiadać, a zdajemy sobie sprawę z tego, że, opowiadając im tylko o sobie, zanudzimy ich na śmierć, winniśmy poszukać innego źródła, z którego byśmy mogli czerpać materiał do naszych gawęd.

           Źródło to jest tuż koło nas, tak iż tylko rękę wystarczy wyciągnąć, aby móc zeń czerpać. Jest nim ten cudowny świat, co nas otacza, taki ciekawy i tajemniczy i niewyczerpalny w swej treści. I nie brak nam narządów, aby przeniknąć i przyswoić sobie bogatą jego treść. Mamy nader precyzyjne organa zmysłowe, które zbierają pierwsze dane naszych wiadomości, niby ich surowce, mamy następnie doskonale zorganizowane laboratoria wewnętrzne, które te surowce przerabiają, porządkują, oczyszczają i w formie już bardziej obrobionej, w formie półsurowców, oddają do dyspozycji wyższych funkcji naszej jaźni. Mamy wreszcie i te ostatnie, mianowicie rozum i wolę, które już wykończają cały ten proces poznawania świata i za pomocą zdobytych wiadomości kierują następnie naszym życiem.

            Jest więc i skąd czerpać, jest i czym czerpać, cała teraz rzecz w tym, aby umieć czerpać. I tu jest właśnie cała trudność, tu jest racja, dlaczego tylu ludzi nie umie gawędzić. Mają oczy, a nie widzą, bo nie umieją patrzeć, mają uszy, a nie słyszą, bo nie umieją słuchać; mają pamięć, mają wyobraźnię, a nie są w stanie przerobić sobie wewnętrznie swoich wrażeń zewnętrznych i utrwalić ich w swej duszy, gdyż nie umieją operować tymi władzami psychicznymi; mają rozum, a nie umieją myśleć, rozumować i rozkazywać, mają wolę, a „nie umieją chcieć” jak mówił Sienkiewicz, albo, co gorzej, jak im zarzucał Wyspiański, „nie chcą chcieć”.

            I oto więc pierwszym warunkiem gawędziarstwa jest umieć czytać w księdze rzeczywistości, umieć patrzeć na to, co się wokoło nas dzieje, umieć uchwycić w tej cudownej grze nieskończonych niemal czynników, które   wypełniają życie wszechświata, to, co w nich jest najbardziej pięknego, twórczego, żywotnego, co nigdy nie przestanie interesować i zachwycać umysłu ludzkiego, co zawsze porwie jego ducha i zachęci do czynu.

            Słowem trzeba mieć oczy szeroko otwarte na wszystko, co się na świecie dzieje i nie pozwalać niczym przesłaniać sobie tego cudnego widoku, niczym, nawet książką.

            Tu jest sęk. I książka przy niesłychanych korzyściach, które przyniosła ludzkości, niejednemu więcej wyrządziła zła niż dobra, przesłaniając mu świat. Ma się rozumieć, winna tu nie książka, ale ten kto nie umiał się nią posługiwać, kto ją przenosił, jako źródło wiedzy, nad osobiste obserwowanie świata. Ilu mamy takich ludzi, dla których świat mógłby nie istnieć, byleby były biblioteki!

            Jasnym jest, że tacy ludzie nigdy gawędziarzami nie będą, a jeśli się porwą na gawędzenie, będzie ono tylko najstraszliwszym ględzeniem.

            Należyte używanie książki jest więc dla gawędziarstwa jednym z najistotniejszych zagadnień. Jak ma się ułożyć stosunek tej wielkiej księgi świata do tych niezliczonych książek z papieru, którymi ten świat jest zasypany? Które z tych dwóch źródeł jest pierwsze, które ważniejsze i pewniejsze, jak mają one współdziałać w kształtowaniu naszego umysłu?

           Łatwo to powiedzieć, że książka nie powinna nam przesłaniać świata, ale jaka jest jej właściwa rola, jak jej używać, aby nie była dla nas przesłoną,   ale   przeciwnie,   aby   odwracała niejako przed nami karty księgi świata?

            Zadanie książki jest podwójne. Najpierw winna ona nam pomóc w dostrzeżeniu porządku, panującego w świecie i w zaprowadzeniu pewnego ładu w tych wiadomościach, jakie się wciąż w naszym umyśle gromadzą. Zanim nauczyliśmy się czytać, już umysł nasz rozglądał się wokoło i powoli zbierał materiały swej wiedzy: znaliśmy różnych ludzi i ich własności, zalety i wady, widzieliśmy sporo zwierząt, mieliśmy do czynienia z rozmaitymi sprzętami domowymi, narzędziami itd. Otóż, gdyśmy zaczęli się uczyć, zarówno nauczyciele jak i książki, którymi się posługiwaliśmy, jęły zaprowadzać w tych wiadomościach pewien ład: katechizm nas uczył, że w naszym życiu moralnym i religijnym jest pewien ład i układał nam nasze obowiązki w ramki cnót i przykazań, a jednocześnie pokazywał również w pewnym systematycznym układzie podstawowe prawdy naszej wiary. To samo czyniły i inne nauki: np. zoologia i botanika uczyły nas tego porządku, jaki istnieje w świecie zwierząt i roślin, przez co dawały nam możność szybkiego rozpoznania tych dwóch dziedzin i łatwiejszego używania odnośnych wiadomości w codziennym naszym życiu.

            I łatwo sobie wyobrazić, w jakim byśmy się znaleźli położeniu, gdybyśmy byli zmuszeni sami odkrywać ten porządek, jaki istnieje, czy to w naszym życiu moralnym, czy to w otaczającej nas przyrodzie. Nie jednego, ale stu żyć ludzkich nie starczyłoby na to. A oto dobry nauczyciel przy pomocy umiejętnie napisanego podręcznika w kilka lub kilkanaście lekcji przyswaja nam wiadomości, nad których zdobyciem ludzkość nieraz długie pracowała wieki.

            Korzyść przeto, jaką nam nauczanie, czy to ustne czy to za pomocą książki przynosi, jest oczywista, i nigdy dość wdzięczności nie będziemy mieli dla tych, co nas uczyli i co dla nas książki pisali. A jednak błędnie byłoby mniemać, że nam może wystarczyć takie bierne wchłonięcie podanej przez nauczycieli i książki wiedzy! Właśnie takie mniemanie nazywamy przesłanianiem sobie świata książką!

            Właściwością wiedzy nabytej w szkole od nauczycieli lub z podręczników jest to, że jest ona abstrakcyjna tj. oderwana od konkretnych danych i przedstawiona tylko w ogólnych zarysach. Są to ramy bardzo dokładnie narysowane, ale nie wypełnione całkowicie i oczekujące dopiero, aby je człowiek własną obserwacją wypełnił. Już i szkoła stara się zachęcić do takiego wypełniania. Do tego służą ćwiczenia praktyczne w laboratoriach, muzea szkolne, wycieczki przyrodoznawcze, krajoznawcze, historyczne itp. Botanik nieraz zaprowadzi dzieci na łąkę lub do lasu i nauczy, jak rozpoznawać rośliny, jak je zbierać i jak przechowywać: wie on dobrze, że bez tego dopełnienia nauka, jakiej udziela w klasie, niewiele będzie warta, pomimo wszelkich pomocy, rysunków, kart i zbiorów muzealnych. Rośliny żyją w przyrodzie, a nie w podręcznikach, ani w zbiorach, i kto chce do dna przeniknąć tajemnice ich życia, musi powędrować do ich kraju i tam zżyć się z nimi: nauka szkolna i to wszystko, co mu książki o nich opowiedzą, ułatwi mu znakomicie to poznanie, ale mu go nie zastąpi. Ramy uzyskane w szkole trzeba wypełnić teraz treścią obserwacyjną, w pocie czoła zdobytą.

            I tak jest we wszystkich dziedzinach, wszędzie podręcznik daje ramy, nauczyciel je uzasadnia i po trosze pokazuje, jak je wypełniać, ale sam trud wypełnienia każdy winien osobiście ponieść: nikt go w tym nie wyręczy. Wiedza jego tylko wtedy się stanie żywą, twórczą i pełną treści, gdy on sam otworzy szeroko swe oczy na otaczający go świat i zacznie zeń pełnymi garściami zbierać konkretne wiadomości, aby nimi wypełnić te ogólne i oderwane ramy, które mu wykształcenie szkolne dało.

            I podręcznik historii daje tylko ramy, kto zaś zechce gruntownie poznać historię, będzie musiał te ramy powoli wypełnić, badając zabytki historyczne, czytając monografie, słowem docierając do wszelkich tych źródeł, w których będzie mógł nawet na odległość wieków zetknąć się z konkretnymi danymi życia minionych pokoleń.

            Tak samo jest i z naszym życiem religijnym i moralnym. Tu też katechizm daje nam tylko ramki jasne, przejrzyste i doskonale uzasadnione, ale ujęte w formę oderwanych zasad, które winny być dopiero ożywione konkretną treścią, zdobytą własnym doświadczeniem. Pogłębianie osobistego życia religijnego i moralnego przez sumienne praktykowanie jego zasad, zastanawianie się nad nim, obserwowanie, co się w innych dzieje, jak inni reagują na najważniejsze wymagania życia duchowego, zbliżanie się do najwyższych duchów ludzkości i poznanie ich przeżyć i zmagań moralnych, – oto źródła, z których wypadnie czerpać konkretną i żywą znajomość życia duchowego. Bez tego formuły katechizmu pozostaną na zawsze pustymi ramkami i do pokierowania życiem nie wystarczą.

            Ilu ludzi tego nie rozumie! Ilu, myśląc, że te ogólne wskaźniki mogą wystarczyć, nie troszczy się. o wypełnienie ich żywą i konkretną treścią!

            Dla sprawy gawędziarstwa, która nas tu szczególnie obchodzi, jest to fatalne. Ktoś, kto nie pomyślał o wypełnieniu tych ogólnych ram swego wykształcenia samoistnym doświadczeniem życiowym, nigdy nie będzie umiał gawędzić; on zawsze jedzie tylko młócił pustą słomę ogólników i rozwijał abstrakcyjne pojęcia nie oświecone konkretnymi danymi zaczerpniętymi z życia; słowem będzie nudził zamiast interesować i zachęcać do czynu.

            W tym to sensie mówimy, że pierwszym warunkiem wdzięcznego gawędziarstwa jest mieć oczy szeroko otwarte i umieć spostrzegać, co się wokoło nas dzieje. Tą tylko drogą można sobie powoli nazbierać nieco żywego i barwnego materiału życiowego, będącego surowcem, z którego się robi gawędy; tą tylko drogą powstanie w umyśle szereg filmów, które potem, kręcąc językiem, będzie się wyświetlać przed umysłami harcerskiej braci.

            W tej pracy wypełniania ram niejedna książka będzie nader pomocna: tu dotykamy drugiego zadania książki, ale już nie książki szkolnej. Są książki, które w przeciwieństwie do podręczników ujmują rzeczywistość bardziej konkretnie i uczą, jak patrzeć na świat i wypełniać ogólne ramy zdobyte nauką szkolną.

            Weźmy np. takie „W pustyni i puszczy”, takie „Lato leśnych ludzi”, taką „Saharę” prof. Schafera lub „Kaszgarię” i „U źródeł Indu” Gen. Grąbczewskiego, aby wymienić te, które mi przyszły na pamięć: jak doskonale wprowadzają nas one w świat przyrody i uczą czytać w jego księdze! Jak znakomite znajdujemy w nich wzory konkretnego i wyrazistego mówienia o tym życiu, które nas otacza!

            A weźmy historię. Któż lepiej od Sienkiewicza nauczy nas wypełniać ramy naszej wiedzy historycznej i sprawi, aby nie była ona tylko pustą kanwą, na której gdzieniegdzie zapisany jest jakiś fakt, jakaś data, ale aby tętniła pełnią życia przed oczami naszej wyobraźni?

            I nie jedną tylko wiedzę historyczną wypełnia Sienkiewicz nader obfitą treścią: jest on też cudownym ilustratorem naszego życia moralnego, a nawet religijnego w swym epokowym „Quo vadis”. Wszystkie podstawowe zagadnienia życia moralnego, wszystkie jego najszczytniejsze porywy, sięgające nieraz szczytów heroizmu, wszystkie zmagania się sumienia z najnikczemniejszymi nieraz skłonnościami natury ludzkiej, wszystko to, zanalizowane z głębokim realizmem i ujęte w prześliczną formę artystyczną, jest dla nas niewyczerpanym źródłem obserwacji życia duchowego.

           Dla życia religijnego w ściślejszym znaczeniu takim źródłem są żywoty świętych, ma się rozumieć, jeśli są dobrze pisane z należytym uwzględnieniem psychologii ludzkiej. One dopiero mogą nam dać zrozumienie całej doniosłości wielkich prawd wiary, które nieraz niejednemu wydają się pustymi formułkami. Wtedy dopiero widzi się, jakiem źródłem mocy duchowej są te ramki, w które katechizm pragnie ująć nasz stosunek do Boga.             Ale i tu, rzecz oczywista, książka wszystkiego nie zrobi. Nie zastąpi ona własnego wysiłku, aby osobistym obserwowaniem świata zdobyć sobie z pierwszej ręki nieco materiału doświadczalnego. Nawet to, co książka jest w stanie dać, o tyle tylko będzie miało wartość, o ile zostanie niejako sprawdzone, choćby w szczuplejszym znacznie zakresie, własnym doświadczeniem.

           Nie oceni ani „Lata leśnych ludzi” ani „Sahary” prof. Schafera ten, kto je czytał w pokoju i sam nigdy nosa za drzwi swego domu nie wysunął. Kto natomiast wszystkie okolice swej Psiej Wólki należycie zlustrował, kto zwykł godzinami w lesie lub w górach, lub nad morzem rozmawiać z przyrodą, temu te książki dadzą bardzo wiele. Potrafi on i o Polesiu i o Saharze doskonałą powiedzieć gawędę, choćby nigdy nie przejechał nie tylko Morza Śródziemnego, ale nawet i Bugu.

            To samo i z Sienkiewiczem: kto nie umie obserwować życia moralnego, dla tego będą one może arcydziełem literatury, ale tylko literatury. Całą życiową doniosłość jego dzieła ten tylko zrozumie, kto potrafi sam zaobserwować w swym najbliższym otoczeniu, choćby w swej klasie, podobną grę czynników moralnych, te różne przejawy wszelkich aspiracji i namiętności ludzkich, te zmagania się charakterów, które Sienkiewicz umiał tak świetnie przedstawić w ich najbujniejszych formach na wielkiej arenie dziejowej.

            Podobnie i cały heroizm świętych nic nie powie temu, kto nie dbał o rozwinięcie w sobie życia religijnego i lekkomyślnie zagasił te iskierki, które od maleńkiego zostały do jego duszy złożone przez Kościół i przez rodziców. Uderzą go może u świętych różne nadzwyczajności nie do naśladowania, ale nie dostrzeże tego, co każdy człowiek z życia każdego świętego może dla siebie wziąć. Intuicję tego, co jest dla nas do wzięcia w żywotach Świętych, może nam dać tylko intensywne życie religijne: dopiero gdy się nastroimy na ten sam ton, co te cudowne dusze, staniemy się zdolni wchłonąć w siebie to, czym one promieniują.

            Oto jak należy zbierać materiał do gawęd. Można i trzeba nawet szukać go w książkach, ale nie należy szukać go tylko w książkach, to bowiem nazywa się przesłanianiem sobie świata i życia książkami. Papier nie jest przezroczysty, i kto zbyt mu ufa, gotów całe życie być papierowym człowiekiem, a wszakże śpiewamy w naszej harcerskiej śpiewce:

                                              „Tam nabierze charakteru,

                                               Jak z granitu, nie z papieru.”

           Trzeba umieć patrzeć na świat, słuchać jego gwaru, rozważać co się widziało i słyszało, zestawić z tym co się wyczytało i powoli układać to wszystko w ramkach swego ogólnego wykształcenia.

            W ten sposób człowiek zbierze sobie powoli nieco materiału do gawęd, a materiał ten będzie żywy, konkretny, zdolny nadać gawędzie jakiś powiew świeżości, jakąś barwę oryginalną, coś swoistego, prostego, wzbudzającego zainteresowanie.

            Surowiec ten wypadnie teraz przerobić na gawędę: zobaczmy, jak winniśmy się do tego zabierać.

III. Mieć język dobrze powieszony

 

           Mamy przeto pierwszy warunek. dobrego gawędzenia: mieć oczy szeroko otwarte na świat, nie przesłaniać ich sobie niczym, nawet książką, owszem korzystać z książek, ale na to, aby tym lepiej zaprawić się do samodzielnego myślenia o tym, co się koło nas dzieje. Tą drogą jedynie zbierzemy sobie materiał do gawęd, materiał konkretny, tchnący życiem, pełen barw i świeżości.

            Nie sposób jednak podawać go na surowo, owszem należy go opracować, ująć w odpowiednią formę, podlać sosem i tak dopiero podać do pożycia. O sosie tj. o tej ostatecznej przyprawie, mającej nadać potrawie jej właściwy smak, pomyślimy później w trzecim punkcie, kiedy będzie mowa o tonie gawęd. Tu zajmijmy się samym przyrządzeniem gawędy tj. nadaniem jej tej formy, w jakiej ma być wypowiedziana.

Układanie gawędy, obmyślenie dla niej planu i ujęcie jej w zgrabną formę językową jest rzeczą nader ważną. Najobfitszy materiał obserwacyjny na nic się nie zda o ile nasz umysł, nie będąc do tego rodzaju pracy wyszkolony, nie potrafi wybrać „umiejętnie zeń tego, co w danej chwili jest najodpowiedniejsze, ułożyć w pewnym porządku, który by dobrze uwydatnił doniosłość zagadnienia i odpowiedzieć jędrnym słowem. Toteż po szeroko otwartych oczach trzeba mieć i język właściwie powieszony i wygimnastykowany.

Ma się rozumieć, że nie czas uczyć się tego wszystkiego w chwili, kiedy trzeba brać się do gawędzenia. Kto w młodych latach nie dbał o gruntowne opanowanie języka, kto myślał, że polskiego nie ma się co zbyt uczyć, boć przecież u nas wszędzie nawet małe dzieci mówią po polsku, ten całe życie będzie nim władał byle jak; nie pozna on całego jego bogactwa i nie nauczy się nim sprawnie operować, będzie używał w mowie i piśmie zawsze tych samych zwrotów, tych samych wyrażeń, przez co język jego będzie nudny, jednostajny i bezbarwny, a co za tym idzie, niezdolny do oddania tej nieskończonej rozmaitości zjawisk, które się wokoło nas rozgrywają.

Ale niedostateczne opanowanie języka ojczystego i nieumiejętne nim władanie sięga jeszcze głębiej, niż to się wydaje. Kto nie przeszedł przez doskonałą szkołę języka ojczystego, ten nie tylko nie będzie dobrze, mocno, wyraziście nim mówił, ten jednocześnie nie nabierze zdolności jasnego i ścisłego myślenia. Nauka języka ojczystego ma nas zaprawić do świadomego kierowania całym naszym procesem myślowym, do prawidłowego ujmowania i stawiania zagadnień, do ścisłego rozbierania ich i przejrzystego przedstawiania podług pewnego jasnego i prostego planu. Szczególnie ćwiczenia pisemne mają tu ogromną doniosłość przez to, że zaprawiają do tej pracy analitycznej, która jest warunkiem naszej twórczości umysłowej.

Biada temu, kto nie miał w szkole bardzo wymagającego nauczyciela języka polskiego, nie przesłaniającego sobie gramatyką i literaturą tego, co jest najdonioślejsze w nauce języka ojczystego, mianowicie ćwiczenia w opanowaniu samego procesu myślenia. Biada temu, kto nie pisał dużo ćwiczeń polskich, lub komu puszczano płazem pisanie byle jak, nie zmuszając do przerabiania wypracowań, choćby kilka razy póki nie będą one świadczyły naprawdę o dojrzałym przemyśleniu postawionego zagadnienia i o ujęciu go w najodpowiedniejszą formę. Taki nieraz spostrzeże się później w życiu, że mu czegoś brak, że jakiś czynnik życia umysłowego nie został należycie nastawiony i wyćwiczony, a już jak zechce się na gawędę porwać, to będzie ona na pewno podług recepty: groch z kapustą.

Kto natomiast otrzymał dobre wykształcenie językowe, kogo nauczono sprawnie i jasno myśleć, mówić i pisać, ten nie będzie miał zbyt wielkiego kłopotu, gdy przyjdzie mu przygotować gawędę. Ot jak będzie się on mógł do tego zabrać:

Najpierw winien on będzie bardzo wyraźnie sobie określić co ma do powiedzenia. Jeśli w ogóle w życiu jest rzeczą nader ważną wiedzieć, czego się chce, to tym bardziej, gdy się ma zabierać głos, trzeba bardzo jasno wiedzieć, co się chce powiedzieć. „Rem tene, verba seguentur”, mawiał stary Cato. Kto sam nie wie, co chce powiedzieć, powinien korzystać z każdej nadającej się okazji, aby cicho siedzieć. Okazje takie, jak wiadomo, zdarzają się dość często.

Na to, aby sobie samemu jasno uświadomić swój temat, dobrze jest zaraz na początku ująć go w jakąś krótką, jędrną formułę, która by w kilku słowach streszczała całe zagadnienie.

Następnie bardzo ważną jest sprawą zrobić sobie plan gawędy. Ma się rozumieć, że będzie on zależał i od tematu i od czasu, jaki się ma do rozporządzenia na gawędę: drobne zagadnienie, na którego rozwinięcie będzie się miało 10 do 15 minut czasu, trudno dzielić na kilka punktów i zaopatrzyć wstępem i zakończeniem. A jednak i w takich krótkich przemówieniach winien być pewien plan, pewien porządek myśli, który by ułatwiał słuchaczom uchwycenie nici przewodniej gawędy i utrwalenie jej w pamięci. Jest to nader j ważny warunek: zarówno radość w czasie słuchania, jak i korzyść po wysłuchaniu gawędy, są w najwyższym stopniu zależne od tej jasności i przejrzystości, którą tylko wtedy uzyskać można, gdy u podłoża przemówienia jest bardzo ścisły i logiczny plan.

Dłuższe przemówienia, traktujące o bardziej obszernych zagadnieniach, winny być bardzo starannie podzielone, i plan podziału powinien być w ten lub inny sposób ujawniony. Można go wyraźnie zapowiedzieć we wstępie, czy to w ścisłej formie, czy w formie porównania, można go ujawnić dopiero w zakończeniu, rzucając okiem wstecz na cały przebieg myśli i wskazując logiczny związek, który istniał między poszczególnymi jego fazami: ale w ten lub inny sposób należy go uświadomić słuchaczom na to, aby im ułatwić uporządkowanie tego, co usłyszeli. Mówiąc do mniej rozwiniętych słuchaczy, wypadnie nawet plan przemówienia parokrotnie powtórzyć w toku mowy.

Dobry plan, oparty na umiejętnym podziale te­matu jest rzeczą pierwszorzędnej wagi: jest on tym dla gawędy, czym kręgosłup dla człowieka: na nim się wszystko opiera, a gdy on się załamie, przychodzi martwota i śmierć.

Jakże teraz zabrać się do wykonania planu, jak go wypełnić treścią?

Zwróćmy najpierw uwagę na konieczność utrzymania równowagi między pierwiastkiem ogólnym, abstrakcyjnym a pierwiastkiem konkretnym, obserwacyjnym. Zarówno temat, jak i poszczególne jego części muszą mieć w sobie coś ogólnego, abstrakcyjnego, co by posiadało trwałą zasadniczą wartość na całe życie. Gawęda nie może się zadowolić opowiadaniem tylko ciekawych szczególików z tej lub innej dziedziny bez żadnego związku z naszym życiem osobistym. Wszak i gdy o przyrodzie mówimy, nie możemy się zadowolić biernym podziwianiem jej tajemnic i cudów, ale musimy dojść do wniosku, że jej ukryte siły wzywają nas do twórczej współpracy. Otóż takie zasadnicze ujęcie każdego zagadnienia i związanie go z naszym ja będzie zawsze musiało przybrać formę jakiejś ogólnej doktryny, mającej daleko sięgającą doniosłość.

Podobnych ogólnych i teoretycznych poglądów nie ma się co obawiać w gawędach, one winny być jej duszą, ale bardzo należy się pilnować, aby sam sposób ich rozwijania i dowodzenia nie był tylko abstrakcyjny i teoretyczny, lecz aby wciąż wprost nawiązywał do życia codziennego i z niego czerpał żywe i konkretne argumenty. Tak więc jeden punkt w gawędzie będzie mógł się zająć opisaniem jakiegoś zdarzenia w barwnej i realnej formie, drugi natomiast wysnuciem i określeniem tej zasady życiowej, podług której owo zdarzenie winno być osądzone. Czasami będzie można oba punkty poświęcić pewnym teoretycznym zasadom, które wypadnie porównać ze sobą, oświetliwszy je należycie przykładami z życia. W ogóle, jak powiedziałem, nie ma się co obawiać teorii i przeciwstawiać jej praktykę: dopiero teoria rozjaśnia w głowie, a mieć jasno w głowie jest najpraktyczniejszą rzeczą.

Czego należy się obawiać to nieudolnych dowodzeń teoretycznych, niedostosowanych do poziomu umysłowego słuchaczów i do nastroju chwili, w której wypadnie je rozwijać. Z katedry uniwersyteckiej, wobec audytorium przywykłego do oderwanego myślenia, można nieraz się ograniczyć do suchego, abstrakcyjnego rozwinięcia jakiejś teorii, choć i tam dobry przykład oświetlający doniosłość wykładanej doktryny i wywołujący uśmiech bardzo się przyda od czasu do czasu. Ale na murawie przy akompaniamencie szumu drzew i śpiewu ptaków takie operowanie samą tylko szarą teorią byłoby zbrodnią przeciw zasadom gawędziarstwa. Tam najwznioślejsze doktryny, gdy mają być młodzieży przed oczami postawione, winny przybrać konkretną postać, winny żyć, ruszać się, śmiać się, nawet i baraszkować, słowem, brać udział w tym tętniącym radością życia nastroju drużyny.

Dobrze to zrozumiał wielki gawędziarz grecki Arystoteles. I on, mając np. w czwartej księdze swej Etyki rozwinąć naukę o wielkoduszności, wolał miast teoretycznych dociekań dać nam doskonale zaobserwowany żywy obraz wielkodusznego człowieka „zamiast jednak poznawać cnotę wielkoduszności w oderwaniu, mówi on zaraz w pierwszych słowach trzeciego rozdziału, przyjrzyjmy się raczej człowiekowi, który jest nią obdarzony: wyjdzie to na jedno”.

A jeśli jeszcze wyżej wzniesiemy wzrok i do boskich sięgniemy wzorów, to gdzież znajdziemy cudowniejsze przykłady tego żywego, obrazowego przedstawienia najgłębszych zasad życia duchowego, jeśli nie w przypowieściach ewangelicznych. Żadnych terminów teoretycznych, żadnych formuł oderwanych, same żywe sceny zaczerpnięte z codziennego życia, z najprostszych zatrudnień i najzwyklejszych obyczajów ludzkich! A pod tym wszystkim cudowna doktryna, która nigdy się nie przeżyje, nigdy nie przestanie promieniować, i dlatego, że jest boskiego pochodzenia i dlatego, że w tak bosko prostą szatę została przybrana. Prostota jest cechą Bożą, i im bardziej chcemy się zbliżyć do wzorów Bożych, tym bardziej winniśmy się starać o prostotę.

I gawędziarstwo więc, odbywające się tak często w podobnych do boskiego nauczania Zbawiciela warunkach, wśród pól i łąk, na stokach gór lub nad brzegami wód, i ono powinno mieć te cechy prostoty i obrazowości, dzięki którym mogłoby być dla wszystkich, nawet dla maluczkich przystępne.

Precz w nim z tymi terminami pusto brzmiącymi, z tymi formułami abstrakcyjnymi, z tymi wszystkimi ideałami, światopoglądami, postulatami… Kto widział, jak czynniki duchowe są w stanie natchnąć życie, niech nam o tym konkretnie opowiada, kto tego nie widział, a tylko wałkuje sobie ideały w myśli, niech nam nie zawraca głowy!

Tak więc te punkty gawęd, które zawierają uzasadnienie jakiejś ogólnej oderwanej zasady, ważnej dla naszego życia, winny być bardzo konkretnie i obrazowo rozwinięte. Trzeba umieć każdy szczegół lub poszczególny moment dowodzenia oświetlić jakimś przykładem lub choćby porównaniem, tak iżby chwycił on wyobraźnię słuchaczy i miał o co zaczepić się w ich pamięci.

Ogromnej doniosłości jest tu sam język gawędy. I on też posiada różne stopnie wyrazistości i ścisłości, strojności i powagi, i bardzo ważne jest, aby rodzaj języka dobrze odpowiadał treści i przeznaczeniu przemówienia. Język gawędy nie powinien się silić ani na zbytnią subtelność filozoficzną, ani na zbytnią powagę, ani nawet na zbytnią strojność literacką. On winien mieć cechy tego języka, którym się potocznie mówi, a jednak staranniej opracowanego, niż to się w codziennej rozmowie dzieje, bardziej wyrazistego i zasobnego w obfity dobór słów.

Gawędziarstwo wymaga koniecznie bogatego słownictwa. Czym są farby na palecie malarza, tym są słowa w umyśle mówcy i pisarza. Kto nie dbał o to, aby posiadać ich nieco więcej niż się w codziennej mowie używa, ten zawsze będzie sięgał do tych samych terminów, ten będzie zawsze zmuszony tymi samymi słowami oddawać najrozmaitsze zjawiska i różne ich odcienie.   Mowa jego będzie jednostajna, szara, niezdolna uwydatnić tej ogromnej rozmaitości opisywanych przejawów życia ludzkiego lub życia przyrody. Barwność, żywość, soczystość daje mowie dopiero ta sławna copia verborum starożytnych tj. obfitość słów, których znaczenia i nawet odcienie znaczeń trzeba, ma się rozumieć, doskonale znać.

Każdy, kto przemawiał i pisał, wie dobrze, jak nader ważne jest   posiadać taki duży dobór słów dobrze skalibrowanych; i to nie tylko posiadać je w pamięci, ale zżyć się niejako z nimi, mieć je w pogotowiu i umieć sprawnie niemi operować. Wie on dobrze, jak to nieraz lenistwo go opanuje, i nie zechce mu się szukać lepszego wyrażenia, dokładniej oddającego myśl: zna on te momenty, kiedy chciałby się wykpić pierwszym lepszym słowem, wyrażającym daną myśl byle jak, w przybliżeniu tylko, ale sumienie mu nie daje spokoju i mówi: „nie leń się, gałganie, to nie to co chcesz powiedzieć, szukaj głębiej w zwojach mózgowych, a znajdziesz takie wyrażenia, które dużo lepiej oddadzą to, co masz powiedzie ć.”

Myśl nie należycie jeszcze ukształtowana, niedojrzała, może się zadowolić byle jakim wyrazem, ale gdy zacznie dochodzić do pełni dojrzałości, ogarnia ją takie pożądanie ścisłej formy, że spokoju człowiekowi nie zostawi, póki nie znajdzie tego jednego słowa, które ją dokładnie oddaje. To są cierpienia porodu umysłowego! Kto ich nie zna, ten może marzył, ale nie myślał dojrzałym męskim umysłem, ten w każdym razie nie myślał twórczo i nie zrozumie nigdy głębokich słów Jana Popławskiego, że właściwie jedna tylko rzecz naprawdę męczy w tym życiu — to myślenie.

Taki stosunek do języka daje mówcy, a po części też i pisarzowi, jakąś dziwną moc, wprost jakby jakąś radioaktywność. Ona to sprawia, że gdy człowiek zacznie mówić, zapalają się wnet tam gdzieś głęboko w oczach słuchaczy jakieś tajemnicze ogniki i wychodzą niejako na spotkanie mówcy, dodając mu niesłychanego bodźca do tej twórczości, jaką jest żywa mowa, zdolna budzić ducha. Ogniki te nazywamy zaciekawieniem, ale to przecież coś bardziej tajemniczego, to naprawdę jakieś promieniowanie ducha, to jakby jakiś bezpośredni kontakt duchów, jakiś pocałunek, którym starszy duch budzi młodsze do życia i myślenia.

I kto by to pomyślał, że język jest w stanie to sprawić! W szkole tego nie uczą, ani w gramatyce i składni, ani w stylistyce, ani w historii literatury! gdzie więc można nauczyć się takiego władania językiem, co budzi ogniki w oczach? co począć, aby sobie zeń zrobić doskonałe narzędzie do promieniowania myśli?

Co zrobić? Zapytajcie polonistów. To pewno, że tu jest jeden z najważniejszych warunków owocnego gawędziarstwa, które, o ile ogników w oczach nie zapala, psu na budę się nie zdało.

Warunek ten określiliśmy słowami, iż należy mieć język należycie powieszony i wyćwiczony, jasne jest jednak teraz, że nie może tu chodzić o samą tylko poprawność mowy, ale o tę moc, którą może ona w sobie zawierać, o ile stanie się świadomie organem myśli i zechce w harmonii z nią się rozwijać. Jak język fizjologicznie związany jest z podniebieniem i krtanią i strunami głosowymi, tak psychicznie związany jest z myślą i jej funkcjami: od niej zależy, ale i na nią wpływa. Aby dobrze mówić, trzeba dobrze myśleć, ale też, aby dobrze myśleć, trzeba dobrze mówić.

Mowa jest narzędziem myśli, ale narzędziem, które i na samą myśl, której służy, wywiera dziwny jakiś kształcący wpływ. Kto na tym instrumencie byle jak brzdąka, ten swej myśli taką muzyką nie wykształci, ten i innych nie poruszy, nie oświeci, nie zagrzeje.

Kto zaś nauczy się grać na instrumencie mowy, ten i sam znajdzie w tej muzyce źródło ciągłego postępu umysłowego i wokoło siebie będzie zapalał ogniki w oczach, pobudzał dusze do śpiewu i zagrzewał serca do czynu.

O tym sercu jeszcze słów parę.

  1. Żywić lwie serce w piersi

 

Oczy szeroko otwarte i język dobrze powieszony, oto dwa pierwsze warunki dobrego gawędzenia.

Czy to aby wszystko?

Nie, i może za wcześnie mówiliśmy w poprzednim rozdziale o tych ognikach, które się w oczach zapalają, tak jakby sam język, choćby najpiękniejszy, był w stanie je wywołać, gdy nie zostanie zagrzany tym trzecim czynnikiem, o którym teraz będziemy mówić — sercem. Ale język jest tak upośledzony w naszych czasach, że chciałoby się nieco rozszerzyć jego atrybucje i przywileje: serca nikt nie skrzywdzi, ono i tak jest może aż nadto faworyzowane i nie da o sobie zapomnieć.

Jak potrawa, aby być smaczna winna być należycie przyprawiona, odpowiednim sosem podlana i podana na gorąco, tak gawęda winna mieć pewną przyprawę, coś jakby sos: winna mieć również odpowiednią temperaturę. Nie może ona być ani kwaśna lub gorzka lub zbyt przesłodzona,

ani chłodna i przeto skrzepnięta, ani zbyt gorąca, tak iżby trzeba było na nią dmuchać.

Ten ostateczny smak i temperaturę nadaje gawędzie ton, w jakim jest wypowiedziana, a o tonie decyduje w ostatniej instancji serce tzn. miłość którą gawędziarz żywi i do tych pięknych prawd, które opowiada, i do tych miłych słuchaczy, którym je głosi.

Zobaczmy, jak się serce zabiera do tej funkcji i czego odeń dobry gawędziarz ma prawo się spodziewać.

Najpierw winniśmy się zapoznać z samą firmą „Serce”, zajmującą się wyrobem tych sosów niezbędnych do przyprawy gawęd, a to dlatego, że nielojalna konkurencja często nadużywa tej zacnej firmy i pod jej nazwą szerzy fabrykaty, będące prawdziwą tandetą. Kto chce tych lichych podróbek unikać, niech żąda zawsze marki fabrycznej, która brzmi: „Uczucie jest niczym — wola wszystkim”[2]. Tylko wyroby Serca opatrzone taką marką, zdolne są nadać nie tylko gawędom, ale i całemu naszemu życiu cudowny jakiś smak i aromat, dziwnie podnoszący ducha. Mają one jednocześnie i to do siebie, że zupełnie nie ulegają zepsuciu, podczas gdy różne falsyfikaty podszywające się pod tę firmę psują się bardzo szybko i nieraz działają trująco; nic dziwnego, są one fabrykowane na podstawie uczuć.

Warto jednak dokładniej przyjrzeć się tym walkom, które się toczą około zagadnienia serca, uczuć i miłości.

Ta mała pompka, która po naszym organizmie rozprowadza krew i która nosi nazwę serce zrobiła wprost niesłychaną w dziejach karierę. Ze zwykłego organu fizjologicznego wyrosła ona na symbol miłości i tego wszystkiego, co jest najbardziej ukrytym ale i najwznioślejszym, nie tylko w życiu ludzkim, ale w życiu Boskim. Wszak samo Pismo Święte nam mówi o Sercu Boga, rozumiejąc przez nie Jego nieskończoną miłość i dobroć.

Czym się ta kariera tłumaczy? Oto tym, że nasze życie uczuciowe jest ściśle związane z funkcjonowaniem serca. To ostatnie nie jest źródłem uczuć, które, podobnie jak wszystkie zmysłowe przejawy psychiczne, mają swe siedlisko w mózgu, ale człowiek uświadamia sobie swe uczucia nie wtedy, gdy powstają w centrach mózgowych, ale dopiero wtedy, gdy łączą się z jakąś przemianą w działalności serca. Gdy pod wpływem radości lub strachu, gniewu lub pożądania, smutku lub odrazy, serce zaczyna w nas szybciej lub powolniej bić, gdy w związku z tym zmienia się tempo krążenia krwi i bledniemy lub rumienimy się, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że ulegamy silniejszemu uczuciu i czynimy zań odpowiedzialne nasze serce, którego zmianę w funkcjonowaniu wyraźnie odczuwamy. Wszystkie języki sprowadzają uczucia do czynności serca: sercem miłujemy i radujemy się, sercem się gniewamy i smucimy, sercem odczuwamy strach i odrazę, i żadna psychologia nie zmusi języka ludzkiego do wyrzeczenia się tych wyrażeń.

Ale serce w swej karierze sięgnęło wyżej i zapragnęło otrzymać mandat do reprezentowania i wyższych jeszcze funkcji psychicznych, tych, które są już umysłowej, a nie zmysłowej natury. I oto w samej rzeczy udało mu się uzyskać reprezentację całego naszego duchowego życia moralnego na wszystkie chyba języki cywilizowanego świata.

Tłumaczy się to tym, że wyższe funkcje umysłowe naszego życia psychicznego, aczkolwiek same przez się natury duchowej, są jednak bardzo ściśle związane z niższymi funkcjami zmysłowymi. Tak np. nasze poznanie rozumowe jest czynnością duchową, ale czynność ta jest całkowicie uzależniona od poznania zmysłowego, które się za pomocą organów zmysłowych odbywa i które jej dostarcza materiału doświadczalnego. Związek ten jest mniej ścisły, gdy chodzi o władze uczuciowe, i odpowiadającą im w dziedzinie umysłowej, wolę. Wola nie jest bezpośrednio od uczuć zależna, ale jest zależna od rozumu, który nią kieruje i który sam jest ściśle zależny od poznania zmysłowego; pośrednio więc i wola nie może niczego zapragnąć, co by do niej nie przyszło przez zmysły i co by przeto nie działało jednocześnie na władze uczuciowe.

Poza tym wola wciąż musi wybierać w otaczającym nas świecie te lub inne rzeczy materialne, które silnie oddziaływają na nas i pociągają nasze uczucia. Stąd nieraz działalność uczuć i woli tak ściśle się z sobą łączy, tak głęboko nawzajem przenika, że sami nie możemy się rozeznać, co w tym pochodzi z woli, a co z uczucia.

Otóż serce doskonale umiało wyzyskać tę okoliczność dla swej kariery i wprost narzuciło wszystkim językom zastępowanie interesów nie tylko uczuć, ale i woli. W tej wspólnej działalności uczuć i woli, czynniki uczuciowe są widoczniejsze, łatwiej dadzą się dostrzec, opisać, scharakteryzować; dla dopatrzenia się działalności woli trzeba już bardziej wyćwiczonego umysłu. Nic więc dziwnego, że i sercu, tak ściśle związanemu z działalnością uczuć, udało się uzyskać ten niesłychany przywilej, aby reprezentować działalność woli, a nawet i rozumu w tych przynajmniej jego funkcjach, które są przeniknione wpływem woli i które nazywamy sumieniem.

Serce więc w dzisiejszej potocznej mowie nie oznacza już tylko tej małej pompki, która w nas krew tłoczy, nie oznacza ono nawet tylko samego siedliska uczuć zmysłowych, ale służy do oznaczenia tego, co jest najcenniejsze w życiu duchowym człowieka, tego, w czym się koncentruje jego zdolność do rozumnego wysiłku moralnego, do tego wysiłku, za którego wykonanie lub niewykonanie jest się odpowiedzialnym. Oznacza ono najwyższe nasze władze duchowe, rozum i wolę i to nie tylko w ich uzdolnieniach przyrodzonych, ale i w tym przeobrażeniu nadprzyrodzonym, jakie wprowadzają do ich działalności łaska i trzy cnoty teologiczne: wiara, nadzieja i miłość. Szczególnie cnota miłości, to nadprzyrodzone stałe usposobienie woli do miłowania Boga nade wszystko i pełnienia Jego służby, ona to szczególnie nadaje terminowi „serce” jego chrześcijańskie znaczenie. Miłość chrześcijańska, nadająca cel sumieniu oświeconemu wiarą — oto chrześcijańskie znaczenie słowa „serce”, wtedy kiedy obejmuje ono całe nasze życie moralne.

Starożytna chrześcijańska firma „serce” nie ukrywała nigdy przed swą klientelą, że te najwyższe funkcje duszy, które reprezentuje, nie są bynajmniej jej własnym wyrobem i że przeto charakteru uczuciowego nie mają: nie starała się ona nigdy obniżać tych wzniosłych czynności do poziomu funkcji uczuciowych, ani ich zbyt od tych ostatnich uzależniać: przeciwnie gorącym jej pragnieniem było zawsze, aby niższe funkcje uczuciowe podnieść do wyższego poziomu, aby je oczyścić, uduchowić i zaprząc do wielkich nadprzyrodzonych celów człowieka. Toteż doczekała się ona wielkiego zaszczytu i szczęścia, że Boskie Serce Zbawiciela i Serce Matki Najświętszej zaczęły otrzymywać należną Im cześć publiczną i to nie tylko jako symbol miłości duchowej, ale i jako organ wszystkich uczuć ludzkich, które w Nich jedynie czyste i nieskalane, wszystkie swe drgnienia na służbę Bogu oddawały.

Niestety jednak w ostatnich wiekach obok tej starej firmy chrześcijańskiej zaczęły się pojawiać nowe firmy nadużywające wyrazu „serce” dla szerzenia zupełnie innego towaru. Pod wpływem sensualizmu, sentymentalizmu i romantyzmu, a w ostatnim rzędzie i materializmu — nieraz może nieświadomego — zaczęły one wysuwać na pierwszy plan naszego życia moralnego i religijnego uczucia i do nich ograniczać znaczenie wyrazu serce, obniżając jednocześnie do ich poziomu zmysłowego i najwyższe nasze czynności duchowe nawet te, które są o charakterze nadprzyrodzonym jak np. miłość chrześcijańska. Wprowadziło to zupełną dezorientację wśród klienteli, która teraz już sama nie wie, co jest uczuciem w ścisłym znaczeniu, a co nim jest tylko w przenośni, jakie są właściwe funkcje serca, a jakie reprezentuje ona tylko na mocy obyczaju językowego.

Z ubolewaniem należy przyznać, że — jak to zwykle bywa — stara i czcigodna firma chrześcijańska nie okazała się dość ruchliwą w obronie swych praw i że przez to straciła sporo najlepszych swej klienteli na rzecz młodych przedsiębiorczych konkurentów, nie przebierających w środkach propagandy. Jak często można spotkać się z największym zadziwieniem, nawet u doskonałych chrześcijan, gdy im się powie, że religia nie jest rzeczą uczucia ale rozumu i woli, lub, że miłość chrześcijańska nie jest funkcją uczuciową, ale funkcją woli.

Wyrazy „serce” i „miłość” zatraciły przeto zupełnie w nowożytnych językach to znaczenie czegoś mocnego, twórczego, nieraz może nawet twardego, gdy zajdzie potrzeba walki o wielkie cele. Znaczenie to ustąpiło miejsca innemu, bardziej biernemu, egoistycznemu, ckliwemu. Kto dziś używa dla oznaczenia dzielnego człowieka wyrażenia: lwie serce? Dla nowożytnego człowieka tak się ma serce do lwa, jak mądrość do osła! A tymczasem w starym chrześcijańskim zrozumieniu tych wyrazów „serce” i „miłość” są właśnie tym, co w człowieku jest najbardziej lwiego tzn. mocnego, twórczego, wspaniałomyślnego i wielkodusznego.

Tym się więc tłumaczy, że dla odróżnienia swych wyrobów od nowożytnych podróbek sentymentalistycznych stara firma chrześcijańska wciąż przypomina publice na swej marce fabrycznej, że: „uczucie jest niczym, wola wszystkim”.

Straszne to pomieszanie pojęć zmusiło nas do tej długiej dygresji wkraczającej już w dziedzinę filozofii. Obawiam się, że jak na gawędę była ona za duża. Całe szczęście, że zasady gawędziarstwa nie są jeszcze ustalone.

Mając jednak mówić o sercu i jego roli w gawędach, nie sposób było nie określić ściślej, co przez ten termin rozumiemy. Ma się rozumieć, że stoimy na gruncie starej doktryny chrześcijańskiej, która przez serce rozumie zespół naszych funkcji psychicznych w dziedzinie moralnej, ujętych w silne karby cnót teologicznych, szczególnie cnoty miłości. Zespół ten obejmuje i czynniki uczuciowe i stara się i ich siłę też zaprząc do wielkich celów człowieka, a jednak nie pozwala, aby one odgrywały pierwszą rolę. Nieraz trzeba iść naprzód rozumem i wolą, choć uczucia milczą, nieraz trzeba nawet im się z całą siłą przeciwstawić, gdy nas pociągają w przeciwnym do obowiązku kierunku, gdy się buntują i wichrzą.

Zastosujmy teraz to wszystko, cośmy o sercu powiedzieli do gawęd: wnet zobaczymy, jak konieczne było ścisłe ustalenie, co przez serce rozumiemy.

Ten ostateczny smak, który serce ma dać gawędzie to nie ma być bynajmniej coś czułostkowego, tkliwego, sentymentalnego, co by zdążało do roztkliwiania słuchaczów i utrzymywania ich w nastroju wzruszenia uczuciowego. Zachowaj Boże. Wcale nie o to chodzi.

Zapewne, że w trakcie gawędy nieraz może się zdarzyć, iż taki nastrój powstanie, ogniki w oczach pokryje jakaś leciutka mgła: „to oczy się pocą”, jak mawiała mała Nelly.

Ale chcieć ciągle albo choćby i częściej taki stan wywołać, i to sztucznymi środkami, byłoby zupełnie chybione i mogłoby wywołać tylko znużenie i nudę. Na tym właśnie polega ta odraza do sztucznego patosu, którą wszyscy odczuwamy. Pochodzi ona stąd, że instynktownie nie lubimy, aby nam ktoś pod dyktando kazał wzbudzać w sobie uczucia i sztucznie utrzymywać je w napięciu, wtedy kiedy one wcale nie mają ochoty samorzutnie w nas powstać.

Jeśli sentymentalny patos, ten sztuczny tragizm lub liryzm, tak często spotykany w przemówieniach, zawsze jest nieznośny i wywołuje nudę, to już w gawędziarstwie zupełnie nie może być tolerowany, podcina on bowiem główne jego podstawy prostotę i szczerość.

Inny zupełnie ton nada gawędzie serce w jego starym chrześcijańskim zrozumieniu. Wola opanowana przez miłość, zagrzewająca do pracy rozum, pamięć i wyobraźnię, podniecająca w pewnej mierze i uczucia, udzieli wtedy wymowie gawędziarza pewnego nastroju zdecydowania do czynu, który się udzieli i słuchaczom. Uczucia są zawsze pierwiastkiem biernym, egoistycznym, ich proces kończy się zawsze w nas samych. Wola, przeciwnie, jest pierwiastkiem czynnym, wyrywającym człowieka z zasklepienia w sobie i prowadzącym go do twórczego realizowania powziętych planów. Lwie serce – to wola zdecydowana do wielkich czynów, do podboju świata.

Każda gawęda winna być do szpiku kości przeniknięta tym tonem męskiej woli czynu, która winna być mocno ugruntowana w sercu gawędziarza tj. w tym co jest w nim najgłębszego i najlepszego. I każda gawęda powinna tak oddziałać na słuchaczy, aby w nich wzbudzić szczerą chęć twórczego wysiłku, każda, tak czy inaczej, winna zawierać, w sobie nakaz do czynu. „Dać rozkaz i siłę z rozkazem”, wedle jędrnej formuły Garczyńskiego, ten tylko potrafi, kto sam umiał swą wolę uzdolnić do czynu i kto następnie umie tę moc, którą w sobie posiada przelać silnym słowem do woli innych. Tego ślamazarny romantyk nie potrafi, do tego potrzeba lwiego serca.

Na dnie każdej przeto gawędy winna brzmieć pobudka do czynu, pobudka do boju o uzyskanie celów, które, nawet gdy są małe, stają się wielkimi, jeśli łączą się z podstawowymi obowiązkami naszego życia.

Z tym podstawowym tonem gawędy jakże harmonijnie łączyć się będą inne tony, tak niezbędne tam, gdzie duch mówi do ducha. Najpierw ton miłości, tej wielkiej miłości chrześcijańskiej, która każe nam zawsze podporządkowywać siebie temu, co w danej dziedzinie jest większe, trwalsze i istotniejsze od naszych ziemskich celów.

Młodzież, która nas słucha, winna wyczuwać w naszym słowie ten ton miłości, nie ckliwej i sentymentalnej, ale mocnej i ofiarnej, gotowej do poświęceń zarówno wielkich, do których wyjątkowo trafiają się w życiu okazje, jak i drobnych, którymi tak łatwo cały dzień wypełnić. Ona winna sobie zdawać sprawę, że ten, co z nią gawędzi, kocha ją tą głęboką miłością chrześcijańską, która każe w bliźnim widzieć obraz i podobieństwo Boże i pragnąć, aby rozkwitł na chwalę Bożą i w tej chwale znalazł własne szczęście. W dziedzinie nadprzyrodzonej należy bliźniego kochać w Bogu i dla Boga, a Boga w bliźnim. W dziedzinie przyrodzonej podobnie można wyrazić stosunek miłości ojczyzny do miłości rodaków. Młodzi nasi słuchacze winni nabrać tego przekonania, że w naszej miłości dla nich łączymy ich zawsze jak z Bogiem, tak z Polską, że kochamy ich dla Polski, której będą mieli kiedyś po nas służyć; że w nich kochamy Polskę, której są nader cennymi cząsteczkami. I gawędy nasze do tego winny zmierzać, aby ich uczynić lepszymi, bardziej godnymi imienia dzieci Bożych i dzieci Polski.

Naturalnym następstwem tej męskiej miłości duchowej, którą gawęda winna być natchniona, będzie ton pogody, radości, powiedzmy nawet humoru.

Radość towarzyszy prawdziwej miłości chrześcijańskiej jak cień postaci, jest ona dla niej tym, czym jest cera dla zdrowia. Kto ma miłość Boga w duszy, ten jest już w posiadaniu największego dobra, i jeśli nie jest w ciągłym nastroju radości, dowodzi, że tego dobra nieskończonego nie ceni dostatecznie, a więc, że go nie dość miłuje. Wolno się smucić złem, które widzimy w sobie lub wokoło nas, ale smutek ten nie może być większy od radości z posiadania w sobie dobra, stokroć większego i potężniejszego od tych dóbr, których brak nas martwi.

Ten nastrój radości chrześcijańskiej winien przebijać w życiu i pod tym względem ósme prawo harcerskie z najczystszego źródła natchnienia chrześcijańskiego wytryska. Gdyby harcerstwo to jedno przyniosło Polsce, iżby nas nauczyło utrzymywać ducha w ciągłej pogodzie nawet w najgorszych przeciwnościach, to już oddałoby naszej psychice narodowej, tak skłonnej do depresji i narzekania, nieocenioną usługę.

I gawędy harcerskie winny być przeto zawsze zaprawione radością i pogodą i posolone solą attycką humoru. Humor a nie patos winien być ich dominującą nutą. Gawęda, w czasie której słuchacze choć raz się porządnie nie roześmiali, jest gawędą nieudaną.

Patos, tak charakterystyczny dla sentymentalizmu, jest stanem naprężenia. Trzeba go umieć od czasu do czasu wywołać, ale przeciągnąć go nie można pod groźbą znużenia i znudzenia. Podstawową nutą wychowania patos w żaden sposób być nie może.

Humor, przeciwnie, jako przejaw radości spowodowanej osiągnięciem celu, jest stanem rozprężenia, ukojenia i jako taki doskonale nadaje się, aby być zasadniczym tonem wychowania, a więc i gawędzenia. Dopiero na jego podłożu można od czasu do czasu mocniej lub słabiej dotknąć struny patetycznej, wtedy zabrzmi ona szczerym dźwiękiem.

Nastrój humoru czyni umysł bardziej podatnym do wchłaniania cudzych myśli, cudzych uwag, nawet i napomnień. O ile łatwiej przyjąć napomnienie, gdy zrobione jest w swobodnej formie żartu.

Ot scena wzięta z życia: w obozie, przy ognisku po wesołych śpiewach odśpiewano, stojąc na baczność, „Rotę” i „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, poczym miano się udać na spoczynek w milczeniu. Ale rozbawiona młodzież jeszcze zaczęła coś wesołego nucić. Na to komendant obozu: „Chłopcy, to tak, jakby ktoś po czarnej kawie znowu zaczął jeść śledzia”. To wystarczyło i po krótkim śmiechu zapanowało milczenie.

Trzeba koniecznie, aby gawędziarz dojrzał w oczach swych słuchaczy odblask radości: ogniki, które się tam zapalają, winny mieć od czasu do czasu odcień figlarny, dowodzący, że to, co słyszą, wywołuje radość.

Dodajmy, że i pamięć lepiej przechowuje to, co łączy się z nastrojem radości. O wiele lepiej pamiętamy to, co nas zabawiło, niż to, co znużyło, stąd nauczanie w tonie radosnym dużo trwalsze daje rezultaty. Czujemy się wprost pociągnięci do robienia tego, o czym z radością słuchamy, wydaje się nam   ono łatwiejsze przez to samo, że nam radość sprawia. Dlatego też i ten ton radości, wypływający z miłości staje się jedną więcej podnietą do czynu, do przemożenia biernego bezwładu i przejścia do twórczego wysiłku.

Oto jak się przedstawia trzeci warunek dobrego gawędzenia: mieć lwie serce w piersi. To znaczy, że trzeba mieć wszystkie swe funkcje psychiczne ujęte w karby miłości na to, aby tą miłością czynną i radosną natchnąć swe słowo. Wtedy dopiero to słowo będzie głęboko zapadać w dusze słuchaczy i powoli zacznie w nich rzeźbić podstawy silnych charakterów. Będzie ono w nich budzić pragnienie mocnego i trwałego chcenia, które tylko własnym   wysiłkiem wewnętrznym można wywołać i utrwalić.

Z takich słuchaczy z czasem będą ludzie, którzy i „zechcą chcieć i będą umieć chcieć”. Zapewne, że same gawędy im tego nie dadzą, gdyż ta moc woli zależy od wielu innych czynników; ale wzbudzą one w nich pożądanie tej mocy, jeśli same będą nią natchnione, jeśli słuchacze będą sobie intuicyjnie zdawać sprawę, że ten, co z nimi gawędzi sam „chce chcieć i umieć chcieć”, że żywi w piersi to, co jest ogniskiem czynu — lwie serce.

  1. Słyszeć jak trawa rośnie

 

Dobiegamy do końca naszej przydługiej gawędy. Kto winien, że jest ona tak długa? Znowu papier. Żywi słuchacze nigdy by tak długiej gawędy nie znieśli, ale papier cierpliwy wszystko wytrzyma. Skorzystajmy więc ze sposobności, aby dać ogólną wskazówkę co do rozmiarów gawęd.

Na minuty trudno gawędy naprzód określić, zależnie bowiem od okoliczności, a więc tematu, chwili, nastroju, innych zajęć, które nas czekają, należy ją skracać lub przedłużać. Niech jednak będą raczej zbyt krótkie, niż zbyt długie: lepiej słyszeć na zakończenie wymówkę „szkoda, że już koniec!”, niż domyślać się ukrytych westchnień „uf! nareszcie!”. Gdy się spostrzeże, że ogniki w oczach zaczynają przygasać, że ten lub ów ze słuchaczy zaczyna się kręcić, rozglądać, kaszleć, broń Boże, ziewać, należy dać kilka mocniejszych akordów, które by poruszyły umysły i serca i gawędę zakończyć. Winna się ona zawsze zamykać podniesieniem ducha — akordem radości.

Streśćmy jednak teraz w krótkości nasze dociekania: Na dobre gawędzenie składają się:

  1. Oczy szeroko na świat otwarte, tzn. umiejętność obserwowania życia, i tego żywego, świeżego, które tętni wokoło nas i tego minionego lub nierealnego, przechowywanego w konserwach, w drukowanym słowie.
  2. Język należycie powieszony, a to znowu oznacza umiejętność mówienia, zarówno co się tyczy jasnego i przejrzystego opracowania materiału, jak i barwnego i żywego wypowiedzenia tego, co się opracowało.
  3. Lwie serce w piersi, przez co rozumiemy ten ton męskiej woli do czynu, a jednocześnie pogodnego umiłowania słuchaczów i tych wielkich celów, do których pragniemy ich doprowadzić.

Przy pomocy tych trzech organów: oczu, języka i serca szczególnie jeśli się dobrze z sobą zgrają, można już nieźle gawędzić. Na to jednak aby w tej dziedzinie dojść do artyzmu, trzeba pewnego czasu. Dopiero gdy się zaczyna nie mieć zębów, gdy głowa pokryje się łysiną – o ile łysina jest w stanie coś pokryć – albo w najgorszym razie siwizną, dopiero wtedy człowiek dojrzewa do gawędzenia. Szkoda, że nim się wygada, już go przychodzą grzebać. Mogliby mu pozwolić dłużej pożyć i pogawędzić!

Ma się rozumieć, że i młodszym uda się nieraz dobrze gawędzić, ale pod warunkiem, aby swą młodość wyrównali wysiłkiem i o tym, co chcą opowiadać, bardzo dużo myśleli. I tu, ma się rozumieć nie należy przesadzać, sądzę wszakże, że żadnej przesady nie popełnię, gdy powiem, że na to, aby, o jakimś zagadnieniu dobrze gawędzić, trzeba o nim myśleć… no ile… pięć lat.

Tak, po pięciu latach myślenia o jakiejś sprawie, przyglądaniu się jej z tyłu i z przodu, odwracania na drugą i trzecią stronę, należy już móc o niej tak gawędzić, aby ludzie kiwali głowami i mówili „właściwie to myśmy przeczuwali, że tak jest, myśmy to poniekąd wiedzieli, tylko nie wiedzieliśmy, że wiemy – jakie to jednak proste!”.

Sądzę, że związek zawodowy gawędziarzy – nie wątpię na chwilę, że niedługo powstanie – gdy będzie obradował nad obraniem jakiegoś symbolu, powinien się zatrzymać na krowie. Nie tylko dlatego, że ma takie dobre i pogodne oczy i że daje takie dobre mleko, ale przede wszystkim dlatego, że jest zwierzęciem przeżuwającym. Dlatego to przecież mleko jest takie pożywne, że krowa nie zadowala się jednorazowym przeżuciem pokarmu, ale przeżuwa go dopóty, dopóki nie stanie się ono zdolne do przyswojenia przez organizm.

I gawędziarz winien iść za przykładem tego zacnego zwierzęcia i tak samo nadzwyczaj sumiennie przeżuwać pokarm swego ducha, tak iżby go naprawdę przeistoczyć na własną swoją substancję. Na to przeżuwanie właśnie potrzeba tyle czasu. Wtedy dopiero nasze gawędy będą tym dobrym mlekiem pożywnym i smacznym, kiedy będą wynikiem bardzo gruntownego przemyślenia tego wszystkiego, co nam świat opowiedział.

Ma się rozumieć, że to długie i powolne przemyślenie tematu gawędy nie zwalnia bynajmniej od obowiązku starannego jej przygotowania bezpośrednio przed wypowiedzeniem. Bez krótkiego choćby przygotowania się nie należy nigdy przemawiać, choćby się nawet miało powtarzać przemówienie już nieraz wygłaszane. Konieczna jest ta chwila skupienia, w której się robi niejako ostatni przegląd swych myśli i wywodów i wiąże je w jedną żywą całość. Kto tego zaniedba, temu nawet często pokazywany film może się porwać: będzie miał w pamięci wszystkie części składowe swej gawędy, ale nieraz urwie mu się jej wątek, ta nić, która je wiąże w jedną całość; gawędzie zabraknie jej wewnętrznej jedności, będzie się wlec jak stara rozklekotana maszyna, której części nie ześrubowano dość silnie.

Po dłuższym przeto przemyśleniu tematu gawędy i po starannym jej przygotowaniu, należy zawsze skupić się jeszcze chwilkę, bezpośrednio przed jej wypowiedzeniem, jakby dla nabrania odskoku. Dopiero tak przygotowany gawędziarz spełni doskonale swe główne zadanie, którym jest, jakeśmy to na początku zapowiedzieli, słuchać i uczyć słuchać jak trawa rośnie. Czas już wyjaśnić co to znaczy. Sprawa przedstawia się bardzo jasno.

Nikt nie zaprzeczy, że trawa jest zielona, i że żadna zieleń nie jest piękniejsza i barwniejsza, jak ta ruń, która z wiosną pokrywa nasze łąki.

Z drugiej strony każdy przyzna, że nigdzie nie jest tak zielono jak w młodych głowach i sercach pełnych nadziei.

Stąd zaś prosty wniosek, że musi tam rosnąć trawa, i oto wzrost tej trawy winien gawędziarz umieć dobrze podsłuchać; ma on następnie w swych gawędach i innych nauczyć, jak słuch do tej pracy wyszkolić.

Winien on umieć rozróżnić w tym cichym poszumie, którego niewyćwiczone ucho nie uchwyci, delikatny szmer zdrowej, pożywnej trawy od tych niedostrzegalnych odgłosów, które wydają różne chwasty pieniące się w duszy. Winien on następnie wiedzieć, jak się zabrać do tępienia tych chwastów, a jak pielęgnować i podlewać zdrową trawę, jak: pod nią grunt użyźniać.

Nie potrzeba chyba dodawać, że tym mikrofonem, który pozwala słyszeć, jak trawa w młodych duszach rośnie, jest ta sama miłość chrześcijańska, ta czarodziejka, która pozwala stać się „wszystkim dla wszystkich”.

Kto, do głębi przejęty miłością, wsłucha się w tę cichą i nieuchwytną muzykę dusz, a potem, leżąc na murawie wśród harcerskiej braci, zacznie opowiadać, jak ta trawa rośnie, nieraz dostrzeże wśród słuchaczy dziwne zaciekawienie, ba, może nawet zaniepokojenie: niejedne oczy mówić mu będą ze zdziwieniem: „Skąd ty to wiesz, kiedy ja tego nikomu nie mówiłem?”

A jednak słuchać go będą chętnie, a nawet chciwie, bo zrazu nieświadomie, potem coraz świadomiej odczują i zrozumieją, że ten gawędziarz, który tak bezczelnie zagląda do dusz, nie czyni tego z ciekawości, ale z miłości: że pragnie on, aby były one coraz czystsze, jaśniejsze, mocniejsze, coraz zdolniejsze do ofiarnego czynu. I bez oporu poddadzą się urokowi jego słowa, przechowując w głębi duszy mądre jego wskazówki życiowe, aby po wypróbowaniu kiedyś własnym doświadczeniem opowiadać je na starość w gawędach przyszłym pokoleniom harcerzy.

 

 

 

 

 

 

 

Spis treści

 

  1. Zejść ze szczudeł    1
  2. Oczy szeroko otworzyć na świat    3
  • Mieć język dobrze powieszony 8
  1. Żywić lwie serce w piersi 13
  2. Słyszeć jak trawa rośnie 20

[1] W prezentowanym poniżej tekście pisownię łączną i oddzielną oraz ortografię poprawiono wg obecnie obowiązujących zasad.

[2] Słowa jenerałowej Zamoyskiej.