Kościół w oczach wiary

Woroniecki Jacek OP

Kościół w oczach wiary

(drukowane w: „Szkoła Chrystusowa” XVIII(1939) nr 2, s. 89-105, nr 3, s. 147-162)1

I

„Bo my zapatrzeni jesteśmy nie w to co się widzi,
ale w to czego się nie widzi,
bo co widzimy znikome jest,
a czego nie widzimy, wieczne”2

Każdy chrześcijanin świadomy swego wielkiego powołania ma życiem swym zdać egzamin z cnót teologicznych wiary, nadziei i miłości. Egzamin to trudny, wymagający zaparcia się siebie i głębokiego poddania się od wewnątrz działaniu bożemu. Czynniki te boże, nadprzyrodzone, nie sprzeciwiają się bynajmniej najlepszym, najszlachetniejszym aspiracjom przyrodzonym umysłu ludzkiego, ale je przekraczają, porywają w górę, wymagając podporządkowania i oddania do dyspozycji najwyższych celów i ideałów wszystkich zasobów duszy. Nie łatwo się temu poddać, tym bardziej, gdy obok tych szlachetnych aspiracji wzrosły w duszy i niższe, mniej szlachetne, albo wprost złe skłonności, które stawiać będą mniej lub więcej świadomy opór działania łaski, mającej wyrwać człowieka z ciasnego kręgu przyrodzonych celów i zainteresowań.

Przyjrzyjmy się jak się ten egzamin z wiary odbywa i to nie tylko w swej fazie początkowej, wtedy gdy człowiek do niej dochodzi dopiero, ale szczególnie w późniejszych fazach, kiedy już jest w niej ugruntowany i winien nią żyć w całej pełni.

Trudność przyjęcia wiary polega na tym uznaniu, że poza tym światem, który nas otacza który widzimy zmysłami i poznajemy rozumem, istnieje jeszcze inny świat niedostępny nie tylko dla zmysłów, ale i dla umysłu własnym swym siłom pozostawionego. A uznać istnienie świata nadprzyrodzonego trzeba na podstawie świadectwa samego Boga, które tylko pierwsi jego pełnomocnicy otrzymali wprost od niego, a które wszyscy inni otrzymują za ich pośrednictwem, a więc od ludzi.

Jak tu dojrzeć boże pochodzenie objawienia? Jak dojść do mocnego przekonania, które by mogło życie nasze jak na miejscu nawrócić i na stałe w innym kierunku zorientować?

Byłoby to zaiste niemożliwe, gdyby Bóg odkrywając przed nami prawdy życia nadprzyrodzonego, nie wspomagał nas od wewnątrz, nie wzmagał naszych sił duchowych i nie dawał im specjalnych uzdolnień do przyjęcia tego, co uznał za stosowne nam objawić. Ale On to czyni i to w podwójny sposób: w rozumie wzmaga światło poznania, dzięki któremu prawdy wiary, nie przestając być tajemnicami, stają się przystępniejsze, odkrywając niejako swą ukrytą harmonię z przyrodzonymi aspiracjami duszy. Tego jednak nie dosyć: nadprzyrodzona pomoc, jaką Bóg wspiera naszą wiarę dociera i do woli i wzbudza w niej umiłowanie tych prawd tak pełnych dobra; nieraz może ona poruszyć i uczucia, aby człowieka silniej pociągnąć i mocniej do prawd objawionych przywiązać, ale na udział uczuć rachować nie należy, gdyż nie jest on istotnym składnikiem wiary i nieraz może nawet utrudniać jej działalność.

Pod wpływem tych czynników nadprzyrodzonych powstaje w umyśle stały nadprzyrodzony nastrój, który nazywamy wiarą: on to sprawia, że nie tylko uznajemy za prawdę to wszystko, co Bóg nam objawił, ale że mamy mocne przekonanie, iż to co te prawdy zawierają jest o wiele realniejsze i wartościowsze niż wszystko, co cały świat przyrodzony zawiera. Życie świadomego wymagań wiary katolika winno zawsze nosić na sobie to piętno nadprzyrodzonego ustosunkowania się do świata i jego rzeczywistości, do życia i jego wymagań. On winien zawsze tak się zachowywać, tak myśleć, mówić i sądzić o rzeczach, tak postępować, jakby to, czego uczy, było mu i realniejsze i bliższe i o wiele droższe niż wszystko co mu świat i życie przyrodzone daje. Co więcej, tam gdzie te dwa pierwiastki: przyrodzony i nadprzyrodzony łączą się z sobą – a to przecież wciąż ma miejsce w naszym życiu – winien on bardzo dbać o utrzymanie między nimi należytego stosunku i o dawanie zawsze pierwszeństwa temu co Boże i wieczne, przed tym co ludzkie i doczesne. Na tym polega egzamin z wiary, który całe życie zdawać trzeba.

Jakże jasno to występuje w naszym stosunku do Pana Jezusa ukrytego pod postaciami Eucharystycznymi: to co zmysły dostrzegają, to co rozum, idąc za zmysłami, gotów by uznać, ustępuje przed danymi wiary, która nas uczy, że postacie chleba i wina kryją pod sobą już nie zwykły swój podkład, chleb i wino, ale Ciało i Krew Zbawiciela w życiowym związku z Jego duszą, i jako takie połączone hipostatycznie z drugą osobą Trójcy Przenajświętszej, ze Słowem Bożym. Rzeczywistość, którą wiara dostrzega, nieskończenie przeważa to wszystko, co zmysły i nawet rozum sam sobie pozostawiony byłby w stanie tam poznać; wiara to sprawia, że człowiek korzy się w adoracji przed białym krążkiem pszennego chleba, głęboko przekonany, że kryje się tam pod tą osłoną jego Bóg.

Podobną postawę winien zająć umysł oświecony wiarą wobec każdej innej tajemnicy zawartej w objawieniu Bożym. Od strony ludzkiej mogą tam powstać większe trudności, ale od strony Bożej pomoc będzie zawsze ta sama. W Eucharystii pierwiastek ziemski, tj. postacie chleba i wina najmniejszą stanowi przeszkodę; w innych tajemnicach może być inaczej, i nieraz człowiek będzie musiał stoczyć z samym sobą prawdziwą walkę, aby nie pozwolić rzeczywistości doczesnej przesłonić sobie ukrytej pod nią rzeczywistości wiecznej.

Ma to miejsce szczególnie w tajemnicy Kościoła. Warto się więc osobno zastanowić nad tym, jak to trzeba umieć się mu oczami wiary przyglądać.

Kościół ze swej strony ludzkiej jest przedmiotem codziennego doświadczenia; otacza nas zewsząd, stykamy się z nim na każdym kroku, z jego domami, uroczystościami i naukami i z ludźmi, którzy mu służą i go reprezentują. Ze swej strony boskiej jest on dziełem nadprzyrodzonym, łączącym ludzi w jedną całość mistyczną, jakby w pewien żywy organizm, zwany mistycznym Ciałem Chrystusa Pana. Jako rzeczywistość ludzka może on być poznany i badany przez rozum zarówno w swym dzisiejszym stanie, jak i w swych dziejach. Jako rzeczywistość nadprzyrodzona winien być przedmiotem naszej wiary i jako taki badany oczami wiary i miłowany cnotami nadziei i miłości.

Jedno nie wyklucza drugiego. Idzie o to, aby o tym drugim punkcie widzenia nie zapominać, aby go nie usuwać na drugi plan i nie pozwalać mu przesłaniać, albo co gorsza odrzucać tego, co w Kościele jest bożego i wiecznego.

Przyjrzyjmy się osobno najpierw składnikom nadprzyrodzonym Kościoła, potem jego składnikom przyrodzonym, aby zakończyć rzutem oka na ich ścieranie się z sobą i na odradzanie się drugich przez pierwsze.
II

Nic nie da lepiej poznać tajemnicy Kościoła jak krótkie zastanowienie się nad tymi czterema cechami, które go charakteryzują i które co niedzielę wyznajemy, śpiewając w Credo Mszy św.: „Et unam sanctam calholicam et apostolicam Ecclesiam” – Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół. Jasno zobaczymy wtedy myśl Chrystusową, która po dziś dzień trwa w Kościele i trwać będzie przez wieki.

Cztery te cechy czyli znamiona Kościoła są tym znakiem, po którym możemy zawsze poznać w nim dzieło Chrystusowe, ale trzeba je zawsze brać razem, albowiem ta lub inna cecha wzięta pojedynczo, może się odnaleźć choć w formie zmniejszonej i niedoskonałej w kościołach chrześcijańskich, które się oderwały od jedności z Kościołem Rzymskim. Wszystkie razem w pełni swego blasku znajdują się one tylko tam, gdzie jest opoka, na której Chrystus swój Kościół ugruntował.

W przeglądzie cech Kościoła zacznijmy od końca, od jego apostolskości, która nam wskazuje na źródło jego uprawnienia. Chrystus oddał swój Kościół w ręce Apostołów i, mówiąc do nich: „Kto was słucha, mnie słucha”3, przelał na nich pełnię swej władzy z tym, że mają oni ją dalej przelewać na swych następców, tak iżby nigdy nie zabrakło na świecie apostołów, , którzy by dzieło zbawienia przez Chrystusa zaczęte dalej prowadzili. Biskupi poprzez wieki stanowią jakby .jakiś łańcuch i każdy z nich może wykazać swój związek z Apostołami poprzez ten szereg biskupów, którzy kolejno udzielali sobie święceń. Gdzie ta ciągłość została zachowana, jak u prawosławnych, można uznać, że znamię apostolskości istnieje, toteż Kościół przy przejściu na katolicyzm biskupów lub kapłanów prawosławnych święceń nie powtarza. Nie może natomiast być mowy o apostolskości tam, gdzie ta ciągłość została przerwana jak u Anglikanów; stąd też i ważności ich święceń Leon XIII nie mógł uznać.

Drugim znamieniem Kościoła jest jego powszechność, czyli katolickość. Chrystus wyraźnie powiedział Apostołom: „idąc nauczajcie wszystkie narody”4, i odtąd Kościół nie przestał się nigdy rozszerzać, zdobywając dla prawdziwej wiary coraz to nowe ludy. Tej cechy wyrzekają się zawsze kościoły schizmatyckie, które wnet się zasklepiają w granicach swego narodu, a jeśli je przekraczają czasami, to czynią to przeważnie z motywów politycznych. Więcej prozelityzmu, a więc i pozorów powszechności mają różne sekty protestanckie, ale i u nich nie brak też często bardziej doczesnych motywów, a przy tym w tym co rozpowszechniają tak mało pozostaje pierwiastków Chrystusowych! Jeden Kościół katolicki nigdy nie przestał być świadom swej misji nadprzyrodzonej względem wszystkich ludzi bez różnicy ras, języków i obyczajów, i to mu nadawało zawsze to znamię powszechności czyli katolickości, któremu swą nazwę zawdzięcza.

Z kolei przychodzi teraz znamię świętości. I ono jest jasno wyrażone w tych słowach kapłańskiej modlitwy Zbawiciela: „Aby byli uświęceni w prawdzie”5. Znamię to nie polega bynajmniej, jak się to nieraz słyszy, na samym fakcie istnienia świętych w Kościele katolickim, ale na tej mocy, którą Kościół posiada uświęcania dusz i prowadzenia ich do wyższej doskonałości. Składają się na nią najpierw sama nauka objawiona, która już sama przez się uświęca dusze, gdy się w nią uwierzy i całym sercem pokocha, następnie kierownictwo, które Kościół sprawuje, nad duszami i wreszcie zespół środków uświęcających, zwanych sakramentami, które same przez się niezależnie od świętości sprawującego je, dają łaski duszom. I to znamię w całej pełni posiada tylko Kościół katolicki. Inne kościoły chrześcijańskie zaledwie mały odblask jego zachowały, większy u prawosławnych mających siedem sakramentów, niż u protestantów, którzy zachowali tylko chrzest, i to nie zawsze go ważnie udzielają. Wszelako niemowlę, które by umarło po chrzcie św. ważnie udzielonym w kościele protestanckim, niewątpliwie będzie zbawione.

Wreszcie przychodzi czwarte znamię najważniejsze, bo łączące tamte trzy w jedną całość – znamię jedności. I ono było przedmiotem kapłańskiej modlitwy Chrystusa po ostatniej wieczerzy, gdy modlił się do Ojca niebieskiego za swych uczniów, błagając Go, „aby byli jedno jako i my jedno jesteśmy”6. Jedność Kościoła sprawiają te same trzy składniki, któreś-my poznali co dopiero, mówiąc o świętości: jedność nauki, jedność władzy, jedność sakramentów. Św. Paweł nader jasno to wyraził w słowach: „jedna wiara, jeden Pan, jeden chrzest”7. Ta cecha jedności i to utrzymanej poprzez wieki najwyraźniej charakteryzuje Kościół katolicki, i dzięki to niej tamte trzy cechy nabierają pełni mocy i życia. Wszystkie kościoły oderwane od jedności z nim nie tylko zatracają powoli tamte cechy, ale i własnej swej jedności długo utrzymać nie mogą, podlegając wciąż nowym podziałom i odszczepieństwom, których nic zatrzymać nie może.

Jedność Kościoła będąca tą więzią łączącą w jedną całość cztery znamiona prawdziwego Kościoła Chrystusowego zawdzięcza swą moc temu, że nie jest ona tylko jednością ustanowioną przez Chrystusa między ludźmi, których do swego Kościoła powołał, ale że jest jednością nas wszystkich z Nim. Tu jest prawdziwe źródło i jedności Kościoła i jego świętości, a także i powszechności i apostolskości, boć Chrystus Pan przyszedł, aby „oświecić każdego człowieka na ten świat przychodzącego” i on sam wybrał dwunastu apostołów, na których jak na fundamencie8 zbudował swój Kościół9.

O tym głębokim wewnętrznym zjednoczeniu z Nim samym pouczył nas Zbawiciel w przededniu swej męki porównywając Siebie z winną macicą a nas z jej latoroślami10, a św. Paweł uzupełnił to porównanie należące do świata roślinnego, innym zapożyczonym ze świata zwierzęcego mianowicie porównaniem z organizmem11. Myślą przewodnią obu tych porównań jest jedność z Chrystusem. Jak w roślinie połączenie z pniem a w organizmie zwierzęcym połączenie z centrami mózgowymi, znajdującymi się w głowie, decyduje o życiu każdej gałązki lub każdego członka lub narządu, tak samo i o życiu naszym nadprzyrodzonym decyduje połączenie z Ciałem Chrystusowym, którym jest Kościół i z samym Chrystusem – jego głową. Z Niego rozchodzą się po całym organizmie życiodajne impulsy łaski uczynkowej i utrwalające to życie nadprzyrodzone upływy łaski poświęcającej. Zerwawszy te więzy z Chrystusem człowiek nie ma już możności żyć życiem nadprzyrodzonym i skazany zostaje na usychanie, jak gałązka oderwana od pnia, lub na rozkład, jak członek ciała odcięty od żywego organizmu. Aby powrócić do życia musi na powrót połączyć się z jego źródłem, z którego czerpał nim się od niego oderwał.

Widzimy z tych porównań jak zjednoczenie nasze z Chrystusem jest uwarunkowane zjednoczeniem z Kościołem; jak tylko przez należenie do Kościoła można należeć i do Chrystusa i otrzymywać od Niego to wszystko, co jest konieczne do utrzymania w nas życia nadprzyrodzonego i do doprowadzenia nas do zbawienia. Bez Chrystusa nie ma zbawienia, a że z Chrystusem można być połączonym tylko przez Jego Kościół, przeto poza Kościołem nie ma zbawienia. Ma się rozumieć, że nie idzie tu o samo zewnętrzne należenie do Kościoła, ale przede wszystkim o należenie wewnętrzne, duchowe, o należenie do jego duszy, i wiadomo, że w pewnych wypadkach, gdy należenie zewnętrzne, czyli do ciała nie dało się uzyskać bez swej winy, samo należenie do duszy może wystarczyć do zbawienia.

Oto jak się przedstawia oczom wiary ten wielki organizm nadprzyrodzony ogarniający potencjalnie cały ród ludzki a zwany Kościołem Chrystusowym. Obejmuje on całe nasze życie i osobiste, i rodzinne, i zawodowe, i społeczne, czy to w granicach jednego państwa, czy w stosunkach międzynarodowych, i wszystko podnosi do wyższego poziomu bożego, wszystkiemu nadaje właściwe sobie piętno czegoś wznoszącego się ponad doczesność i mierzącego sprawy ludzkie miarą wieczności.

Taki obraz Kościoła Bożego winien być głęboko wyryty w naszym umyśle. On winien być punktem wyjścia wszystkich naszych sądów o Kościele w ciągu dziewiętnastu wieków jego dziejów i całego naszego ustosunkowania się do niego w chwili obecnej.

Trzeba się nauczyć patrzeć na Kościół katolicki od jego strony Bożej i nawet wtedy gdy nasza myśl będzie musiała zająć się i jego stroną ludzką, ostatnie słowo winna mieć wiara.
III

Zastanówmy się teraz nad tą strona ludzką Kościoła, nad tym materiałem ludzkim, z którego Kościół się składa i nad jego brakami i niedomaganiami, aby później się zapytać w jakiej mierze mogą im zapobiec lub je wyleczyć moce nadprzyrodzone, które zjednoczenie z Chrystusem w Kościele wlewa w dusze ludzkie.

Ród ludzki niesie w sobie odwieczny rozdźwięk, będący następstwem niewierności pierwszych naszych rodziców i zwany grzechem pierworodnym. Gdy przez Chrzest św. zostanie on odpuszczony jako wina, pozostaje zeń zawsze coś, co już grzechem nie jest, ale raczej karą, coś co jest następstwem grzechu i nieraz do niego skłania. Św. Jan w swym pierwszym liście w następujący sposób określił ten rozdźwięk, który grzech pierworodny wprowadził do naszej natury : „Wszystko co jest na świecie, jest pożądliwością oczu, pożądliwością ciała i pychą żywota, która nie jest z Boga, ale jest ze świata”12.

Aby zrozumieć jak do tego nieładu doszło trzeba sobie uprzytomnić na czym polegała ta cudowna harmonia, którą Bóg dał pierwszym naszym rodzicom w chwili stworzenia i którą nazywamy sprawiedliwością pierworodną. Składała się ona z trzech ogniw, związanych z sobą harmonijnie w jedną całość. Pierwszym z nich było zjednoczenie duszy i jej władz z Bogiem, które, pozostawiając człowiekowi pełną wolność i przeto możność wyboru między dobrem i złem, dawało mu jednak o wiele więcej łask i świateł nadprzyrodzonych, niż my dziś otrzymujemy przez łaskę uświęcającą. Z tym pierwszym ogniwem łączyło się drugie, a mianowicie o wiele ściślejszy związek między duszą a ciałem: dzięki większym napływom łaski do duszy miała ona o wiele większe panowanie nad ciałem, które dzięki temu otrzymywało od niej nadprzyrodzony przywilej nieśmiertelności i którego niższe czynniki zmysłowe miały całkowicie i bez oporu słuchać wyższych władz duchowych. Wszystko to dawało człowiekowi o wiele większe panowanie nad światem, i to było trzecim ogniwem tej harmonii pierworodnej, w której pierwsi nasi rodzice zostali stworzeni: człowiek w tym stanie posiadał o wiele doskonalsza znajomość przyrody i ukrytych jej sił, dzięki czemu mógł bez trudu i znoju używać ich do zaspokojenia swych potrzeb.

Otóż tę piękną harmonię stanu pierworodnego Adam i Ewa stracili przez pychę i nieposłuszeństwo i na miejsce trzech jej ogniw powstały trzy rozdźwięki, trzy pożądliwości. Zerwany został najpierw nadprzyrodzony związek duszy z Bogiem i na jego miejscu powstała pożądliwość ducha, którą św. Jan nazywa pychą żywota; zerwane zostało następnie dawne panowanie duszy nad ciałem, wskutek czego człowiek nie tylko stracił nieśmiertelność ciała, ale i niższe jego władze zmysłowe przestały się podporządkowywać całkowicie rozkazom rozumu i woli – skąd pożądliwość ciała. Człowiek stracił przez to swą pierwotną moc i panowanie nad światem, i świat ten przestał go słuchać i służyć mu bez oporu; musimy teraz w pocie czoła uprawiać tę ziemię i nieraz rodzi ona nam osty i ciernie, a my im bardziej się wysilamy, aby opanować jej siły i zaprząc ją do naszej służby, tym bardziej się do niej przywiązujemy, tym więcej pragniemy ją sobie zawłaszczyć. Ot i źródło trzeciej pożądliwości, pożądliwość oczu.

Z takim obciążeniem trzema pożądliwościami każdy człowiek na świat przychodzi, i z tym się zawsze trzeba liczyć przy wszystkich rozważaniach nad możnością postępu i doskonalenia się rodu ludzkiego. Z nich wyrastają wszystkie nasze wady i nałogi, i przeciwnie cała nasza praca nad sobą polega na tym, aby je ująć w karby mocnych cnót. Wielkie postacie świętych pokazują nam jak daleko można tu dojść, ale nie należy się łudzić, aby się dało zupełnie wyrwać z naszej duszy to źródło wszelkiego zła moralnego. Pożądliwość oczu i z wiekiem pożądliwość ciała łatwiej jeszcze można opanować, jeśli się dobrze nad tym czuwa, ale z pychą żywota pod rozmaitymi jej postaciami do ostatniej chwili życia trzeba będzie walczyć i nigdy nie zamykać oczu na to zanieczyszczenie, jakie do naszego życia duchowego wprowadza.

Z tych to trzech podstawowych rozdźwięków wywołanych w nas przez grzech pierworodny wypływają jak ze swego źródła wszystkie nasze grzechy, wady i nałogi. Z nich na wady główne w szczególności warto zwrócić uwagę, gdyż one to są w życiu moralnym człowieka tymi stałymi rozsadnikami zła. Już w starożytności stoicy spostrzegli, że pewne wady mają jakby większe promieniowanie, głębiej się zakorzeniają i są punktem wyjścia wielu innych niedomagań i wykroczeń moralnych. Etyka chrześcijańska przejęła całą tę naukę i przekształciwszy ją nieco i pogłębiwszy, utrzymała w swym nauczaniu, choć przyznać należy, że w ostatnich wiekach pod wpływem kazuistyki poszła ona nieco w zapomnienie.

Otóż krótkie zestawienie wad głównych z trzema pożądliwościami wnet nam wskaże ich łączność: z pożądliwości oczu wypływa skąpstwo, z pożądliwości ciała, łakomstwo i pijaństwo, nieczystość i gniew, wreszcie z pychy żywota próżność, zawiść i zniechęcenie w służbie bożej, źle nazywane w polskich katechizmach lenistwem w służbie bożej. Obok tych wad głównych istnieje ma się rozumieć wiele innych o mniejszym stopniu promieniowania; i one też mają za źródło te trzy podstawowe pożądliwości, będące jakby ranami zadanymi naszej rozumnej naturze ludzkiej.

Rany te nie zniszczyły całkowicie dobroci natury ludzkiej, ani też nie pozbawiły jej wszelkich zdolności i skłonności do dobrego, jak to reformatorzy XVI w. twierdzili. Kościół raz po raz potępiał te pesymistyczne doktryny i silnie podkreślał w swych orzeczeniach dogmatycznych, że natura nasza w istotnych swych składnikach przyrodzonych została nietknięta, że w szczególności – a to przeciw Lutrowi a potem Jansenistom – zachowała swą wolność, że jednak we władzach jej w dzisiejszym stanie brak tej wewnętrznej harmonii i jedności i że dzięki temu rozdźwiękowi mają one różne skłonności odśrodkowe niezgodne z przeznaczeniem duszy nieśmiertelnej i stanowiące wielką przeszkodę w jego realizowaniu. Są to właśnie owe trzy pożądliwości i wypływające z nich wady większe i mniejsze. Nad tymi tendencjami odśrodkowymi człowiek ma zawsze możność zapanować i ująć je w karby cnót. W tej pracy czynniki życia nadprzyrodzonego są dla niego najcenniejszą pomocą, i tylko przy ich pomocy może on dojść do nabrania tego całokształtu cnót, które zwiemy charakterem chrześcijańskim.

Oto z jakiego materiału składa się Kościół, to Ciało mistyczne Chrystusa: ci ludzie będący jego członkami przynoszą z sobą wszyscy na świat dziedzictwo grzechu pierworodnego, z którym całe życie mają się zmagać, aby móc dojść do celu zbawienia wiecznego, i te ich walki i zmagania wypełniają dzieje Kościoła.

Jakże łatwo jest wobec tego, gdy się te dzieje bada, zatrzymać uwagę na tych właśnie niedomaganiach, na tym całym złu, które ludzkość w sobie nosi w postaci pożądliwości i wad i które tak zanieczyszcza jej dzieje zarówno w dziedzinie świeckiej, jak i kościelnej! Kto zamknie oczy wiary i tylko światłem przyrodzonym zechce historię Kościoła studiować, ten nieraz zapyta sam siebie, czyż to może być, aby był on instytucją bożą ustanowioną dla naszego zbawienia? I stanie on wobec zagadki zupełnie nie do rozwiązania, jak wytłumaczyć sobie wobec tego, że ta instytucja jedyna w dziejach świata przetrwała dziewiętnaście wieków, wciąż się rozwijając i że dziś też bynajmniej nie chyli się do upadku. Jak wytłumaczyć sobie, że po okresach upadku znajdowała w samej sobie jakąś dziwną moc odrodzenia i że nieraz wtedy właśnie się odradzała, gdy wydawała się beznadziejnie skazana na zagładę, gdy wszystkie siły tego świata się przeciw niej sprzęgały?
IV

Jak rozwiązać tę zagadkę i jak usunąć z dusz to zgorszenie, które tak często w nich powstaje na widok zła w Kościele ? Jak zapobiec tym wątpliwościom co do boskiego pochodzenia Kościoła, z którymi nieraz się można spotkać u ludzi, gdy się zetkną z jakimiś jego niedomaganiami, lub gdy stoją wobec silniejszych przejawów zaniku moralności w świecie, wobec takich zjawisk jak wojna, rewolucja, walka klas, ogólny wyzysk itp. Jak często się wtedy słyszy słowa: Oto już prawie dwadzieścia wieków jak Chrystus przyszedł na świat i Kościół swój założył, a wciąż dzieją się jeszcze takie straszne rzeczy i nie widać aby było lepiej. Gdyby Chrystus Pan był Bogiem, a Kościół przez Niego założony instytucją boską, to po tylu wiekach nie powinno by już być tyle zła na świecie.

Argument ten miałby wtedy wartość, gdyby naprawdę było zamiarem Chrystusa usunąć czy to zaraz czy też stopniowo zło z tego świata, czyli innymi słowy uwolnić ludzi w ten lub inny sposób od pozostałości grzechu pierworodnego. Gdyby taki zamiar był w planie Chrystusa, to jego zupełne niepowodzenie świadczyłoby niewątpliwie przeciw boskiemu pochodzeniu Kościoła i jego Założyciela.

Otóż wystarczy otworzyć Ewangelie aby się przekonać, że nie było bynajmniej w zamiarach Chrystusa usunięcie zła ze świata. Nie usunął go ze Swego najbliższego otoczenia, tolerując przy Sobie do ostatniej chwili Judasza i wyraźnie dał nam do zrozumienia, że nie myśli go usuwać i w przyszłości, zapowiadając, że „muszą przyjść zgorszenia”13. Jego zadaniem było rozpocząć walkę ze złem, które jest na świecie, walkę, która aż do końca wieków trwać będzie. Toteż modląc się za swych apostołów i tych, którzy ich słowom uwierzą, nie prosił Chrystus Boga Ojca, „aby ich zabrał ze świata, ale, aby ich zachował ode złego”14.

Dotykamy tu niezmiernie ważnego, ale i delikatnego punktu, na którym zaznacza się od wieków przeciwieństwo między duchem Chrystusowym a duchem świata. Ten ostatni zawsze w tej lub innej formie tęskni do szczęśliwości doczesnej i stwarza sobie ułudy najrozmaitszego rodzaju, na których dnie jest nadzieja, że już na tym świecie da się zło coraz bardziej opanować i dojść do takiego stanu, w którym ludziom będzie na ziemi błogo. Wystarczy wymienić millenaryzm II i III w., który łudził ludzi jakimś przyszłym tysiącletnim panowaniem Chrystusa na ziemi w pełni pokoju i dostatku; następnie doktryny Opata Joachima z Floris w końcu XII w., zwiastujące zbliżanie trzeciej epoki Ducha Świętego, w której już nie będzie tego wewnętrznego rozdźwięku i rozdarcia, jakie charakteryzowało poprzednią epokę; wiadomo, że do tych złudnych nadziei powrócił w naszych czasach August Cieszkowski w swym Ojcze nasz. Wreszcie i myśl laicka ostatnich wieków wytworzyła sobie podobny dogmat w postaci doktryny o postępie ludzkości, która jest ideowym podłożem, a nawet więcej bo motorem wielu nowożytnych ruchów społecznych.

Wszystkie te zapatrywania zawierają w sobie silną tęsknotę do szczęśliwości doczesnej, przy czym ma się rozumieć możliwość uzyskania szczęścia wiecznego, jeśli nie jest negowana, to w każdym razie zostaje odsuniętą na drugi plan zainteresowań i przestaje być tym jedynym koniecznym, które Chrystus nam postawił jako cel przed oczami.

Czyżby więc naprawdę nie było dla ludzkości stałego postępu moralnego na tym świecie, podobnego do tego ciągłego postępu w dziedzinie technicznej i w dziedzinie umysłowej, który wypełnia dzieje naszej ziemi? Czyżby objawienie chrześcijańskie ludzkości wziętej jako całość w ciągu całego jej dziejowego rozwoju nic naprawdę pod tym względem nie przyniosło? Sądzę, że kto zechce się w duchu wiary zastanowić nad tymi pytaniami i uświadomi sobie dlaczego by pragnął dać na nie odpowiedź twierdzącą, ten w rezultacie może po dłuższym namyśle będzie jednak umiał dojść do tego, że odpowie raczej przecząco.

Odkąd nam historia daje poznać dzieje ludzkości, stałego postępu moralnego, obejmującego całość rodu ludzkiego, stanowczo w niej dojrzeć nie można. Podnoszenie się poziomu moralnego poszczególnych jej odłamów w pewnych okresach jest bardzo widoczne, ale nie jest czymś trwałym, co by raz zdobyte nie mogło już być utracone. Przeciwnie obniżenie się poziomu moralnego w społeczeństwach, które potrafiły się bardzo wysoko wznieść jest zjawiskiem, które się w dziejach wciąż powtarza. Poziom moralny społeczeństw ludzkich podlega ciągłemu falowaniu; u jednych idzie w górę, kiedy u innych w tym samym okresie dziejowym się obniża. Jaka zaś byłaby przeciętna tych falowań, czy wznosiłaby się w górę, czy też opadała, na to żaden umysł ludzki obiektywnej odpowiedzi dać nie może. Ci co wierzą w postęp ludzkości wziętej w całości żadnymi danymi statystycznymi nie są w stanie swej tezy uzasadnić: wierzą w nią, bo tak bardzo pragną, aby była prawdziwa.

Cóż więc naprawdę chrześcijaństwo przyniosło ludzkości? Czego dokonał Kościół w czasie swych dziewiętnastu przeszło wieków działalności? Co leżało w zamiarach Chrystusa, gdy go zakładał i Ducha Świętego mu zsyłał?

Odpowiedź na te pytania nie może być wątpliwa: Przez objawienie chrześcijańskie i wszystko co ono w sobie zawiera, a więc Chrystusa, Kościół, Sakramenta itd. ludzkość otrzymała o wiele więcej niż to, czym się łudzą ci wszyscy, którzy wierzą w doczesny postęp moralny całego rodu ludzkiego, gorsząc się jednocześnie, że dzieło Chrystusa nie przyczynia się do zrealizowania ich marzeń. Oto otrzymała ona nie gdzieś kiedyś w dalekiej przyszłości widoki lepszego bytowania na ziemi, ale możność oczyszczenia i podniesienia życia duchowego dla każdej jednostki w teraźniejszości i nadzieję szczęścia wiecznego zaraz po śmierci.

Doskonale zrozumiał i uzasadnił złe strony rachowania na jakąś istotną zmianę w moralnych warunkach rodu ludzkiego, gdzieś w przyszłości, Bohdan Suchodolski w artykule poświęconym Postępowi w encyklopedii „Świat i Życie”15. Silnie podkreśla on tę szkodliwość niedoceniania teraźniejszości, która jest na dnie wiary w postęp ludzkości i daje doskonały przykład jak należy się ustosunkować do wartości moralnych życia ludzkiego: oto należy patrzeć na to życie jak na drogę nadmorską, która w każdym swym punkcie styka się z ostatecznym kresem.

Porównanie to o wiele więcej jeszcze nadaje się do stosunków nadprzyrodzonych niż do przyrodzonych, które Bohdan Suchodolski miał na oku; w samej rzeczy porządek nadprzyrodzony, ustanowiony przez Chrystusa, wprowadził ludzkość na taką drogę, która w każdym swym punkcie styka się z oceanem życia bożego o głębi i granicach nieskończonych. Każdy człowiek ma możność z niego czerpać, w każdej chwili i to bez miary, na ile go tylko stać, i tym samym zdobywać sobie prawo do szczęścia już nie doczesnego, które pełne nigdy być nie może, ale wiecznego, które wypełni wszystkie pragnienia jego duszy. Czyż nie jest to o wiele donioślejsze niż rachuby na jakieś nieokreślone szczęście doczesne, którego kiedyś przyszłe pokolenia mają zażywać i które może zresztą wcale ich nie zadowolić, boć w tym ciągłym postępie ich zapatrywania i pragnienia mogą też ulec zmianie, i to co nas dziś zadowoliłoby, dla nich może się okazać niewystarczającym?

Dzieło Chrystusowe miało na względzie to, co najważniejsze : nieśmiertelną jednostkę ludzką i jej interesy wieczne podporządkowane, ma się rozumieć, celowi stworzenia świata, jakim jest chwała Boża. Sam Chrystus przyszedł jako to światło mające oświecić każdego człowieka na ten świat przychodzącego, i to wielkie zadanie uświęcania dusz wypełnia On bez przerwy aż do skończenia świata. Dopiero wtórnie poprzez uświęcenie jednostki, oddziaływa On i na życie społeczne i na te ramy doczesne, w których ona żyje, rozwija się, uświęca i urzeczywistnia swój cel i swoje zadania.

Podniesienie poziomu moralnego życia społecznego nie jest bynajmniej obojętne dla dzieła Chrystusowego, a to dlatego, że i samo uświęcenie jednostki jest w wysokim stopniu uwarunkowane zdrową atmosferą moralną społeczeństwa, które je otacza. Ale z drugiej strony o tej atmosferze stanowi życie osobiste jednostek, z których się społeczeństwo składa, bo i na tym punkcie o wiele jeszcze prawdziwsze jest w stosunkach nadprzyrodzonych niż przyrodzonych znane powiedzenie Forstera: „das Sociale lebt vom persönnlichen”. – Cała wartość życia społecznego zależy od wartości osobistych jednostek.

Jest więc i tu wzajemne oddziaływanie na siebie jednostki i społeczeństwa, ale pierwsze i decydujące miejsce ma jednostka, i dla niej to jest dzieło Chrystusowe. Wszystko to co ono dało życiu społecznemu, cywilizacji i kulturze całej ludzkości, dało jej przez jednostki, i dlatego też winno być zawsze rozważane pod kątem widzenia uświęcenia jednostki.

Ma się rozumieć, że nie myślimy bynajmniej negować ogromnych wartości tego wszystkiego, co chrześcijanizm zrobił dla życia społecznego pod względem obyczajów, idzie nam tylko o to, że to było jego zadanie wtórne, będące koniecznym następstwem pierwszego i naczelnego zadania uświęcania dusz pojedynczych ludzi. W miarę jak jednostki stawały się lepsze i jak to podnoszenie się poziomu życia moralnego jednostek ogarniało szersze warstwy, i życie społeczeństwa, w którego skład one wchodziły, stawało się coraz wyższe, coraz bardziej rachowało się z prawami moralnymi i coraz silniejszą ochronę zapewniało tymże jednostkom, aby się na drodze dobrych obyczajów mogły utrzymać.

Wykorzenić zupełnie zła z natury ludzkiej proces ten nie mógł, i jakeśmy to widzieli, nie było to bynajmniej zamiarem Chrystusa, gdy życie nadprzyrodzone ludzkości ujmował w ramy Kościoła, przeprowadzić jakieś radykalne uleczenie ludzkości z pozostałości grzechu pierworodnego. Jego celem było dać każdemu człowiekowi na ten świat przychodzącemu, wraz z możnością stania się dzieckiem Bożym, dość światła i siły ducha, aby móc złe skłonności w sobie opanować i ująć w karby mocnych cnót. Proces ten szanuje całkowicie wolną wolę jednostki, która w każdej chwili może tę pomoc bożą odrzucić i pójść po linii złych skłonności nie wygasających nigdy na dnie jej natury. Stąd ciągła walka na świecie i w duszy każdego pojedynczego człowieka i w społeczeństwach, które się z nich składają. „Bojowaniem jest życie człowieka na tej ziemi” czytamy już u Hioba16 i tak pozostanie aż do końca świata.

Jednostka ma więc zawsze aż do ostatniego tchu możność postępu, i zależnie od jej wysiłków i od ilości tych, którzy się na podobne wysiłki zdobędą, całe społeczeństwo, w którym żyją ma też zawsze możność postępu i podniesienia poziomu swego życia moralnego. Ale postęp ten w jednym pokoleniu nie zapewnia trwałości tego stanu moralnego w następnych. Przyjdą nowe pokolenia, tak samo obdarzone wolną wolą jak i poprzednie, i proces utrzymania poziomu moralnego na tej samej wysokości, podniesienia go albo obniżenia, zależeć będzie znowu od tego jak poszczególne jednostki przejmą się zasadami moralnymi w swym życiu osobistym i do jakiego stopnia opanują złe skłonności swej indywidualnej natury. Zmienią się warunki otaczającego je świata pod wpływem ciągłego postępu technicznego w opanowaniu sił przyrody, przyjdą zatem zmiany w ustroju gospodarczym społeczeństw, przyjdą przeobrażenia w dziedzinie umysłowej będącej wciąż w rozwoju: wszystkie te czynniki z konieczności oddziaływać będą i na życie moralne, żądając nieraz innego przystosowania się do jego wymagań; nim to przystosowanie nastąpi, wiele jednostek nie znajdzie od razu właściwej drogi postępowania, a z obniżeniem się ich życia moralnego i poziom moralny całego społeczeństwa się obniży, i zło zacznie w nim występować coraz silniej i coraz silniej oddziaływać na jednostki. Wystarczy przypomnieć powstanie kapitalizmu i industrializację w dziedzinie techniczno-gospodarczej, a odrodzenie i oświecenie w dziedzinie umysłowej, aby sobie uprzytomnić, jaki potężny wpływ na rozwój życia moralnego posiadają tamte dwa czynniki materialny i intelektualny.

Stąd życie moralne społeczeństwa jest w stanie ciągłego falowania, przy czym falowanie to nie jest w całej ludzkości równomierne. Podczas bowiem gdy jedne grupy społeczne czy to narodowe lub państwowe, czy nawet w łonie jedne-go organizmu państwowego stanowe lub zawodowe podnoszą się, inne opadają.

Jaka jest przeciętna tych falowań w całej ludzkości ? Na to pytanie, jakeśmy powiedzieli, nie ma odpowiedzi, do której by drogą indukcji można było dojść. Żadne statystyki tu nie pomogą, musiałyby bowiem objąć i najważniejsze dane życia wewnętrznego jednostek. Należy się strzec zarówno optymizmu z jego ułudą stałego postępu moralnego ludzkości wziętej w swej całości, jak i pesymizmu z ciągłym biadaniem, że jest coraz gorzej. Raczej można być przekonanym, że stan moralny ludzkości będzie zawsze ten sam, a to dlatego, że i siły, które się w społeczeństwach ludzkich ścierają zawsze będą te same. Z jednej strony nie ma żadnych danych spodziewać się, aby zło wprowadzane przez grzech pierworodny i przejawiające się w rozdźwięku naszej natury mogło zostać zmniejszone lub uleczone, ale też nie ma racji się obawiać, aby się kiedyś powiększyło, Z drugiej strony i pomoce boże, które z Chrystusa, jako głowy zlewają się na świat przez Kościół będący Jego Ciałem mistycznym, też są czymś stałym, i nie ma żadnych danych obawiać się, aby Chrystus je umniejszył ani też spodziewać się, że coś istotnego do nich doda.

Dane z obu stron są niezmienne, można przeto się spodziewać, że i rezultat zmagań wzięty w całości będzie ten sam, z tym ima się rozumieć, że zarówno jednostki jak poszczególne społeczeństwa zawsze będą miały możność w krótszych lub dłuższych okresach swego życia wznosić się w górę i zapanowywać nad złem.

Ostateczne zwycięstwo przyjdzie dopiero wtedy, gdy Chrystus pojawi się powtórnie na sąd ostateczny i przeważy swą mocą szalę zwycięstwa na stronę bożą.
V

Oto krótki wgląd w te dwa dane zagadnienia, które nas zajmują: Z jednej strony czynniki boże przenikające do głębi dusz i ich władz, i łączące je w jeden nadprzyrodzony organizm -mistyczne Ciało Chrystusa w widzialnej postaci Kościoła katolickiego. Z drugiej zaś zło świata mające swe źródło w tym rozdźwięku wprowadzonym do natury ludzkiej przez grzech pierworodny i pojawiające się na świat z narodzeniem się każdej nowej jednostki ludzkiej. Zmaganie się tych dwóch składników wypełnia dzieje chrześcijaństwa i dalej będzie główną jego treścią aż do skończenia świata. Trwałego opanowania osłabionych sił przyrodzonych przez czynniki nadprzyrodzone spodziewać się nie można dla tej prostej racji, że ani jedne pokolenia drugim ani jeden człowiek drugiemu nie może przekazać tych rezultatów, które uzyskał w tej walce, ale każda jednostka i każde pokolenie winno je własną swą osobistą walką sobie zdobyć. Pomoc starszych, którzy nas poprzedzili, wiele daje i wzorów, i impulsów, i ram organizacyjnych, ale wszystko to nigdy nie zastąpi osobistego wysiłku każdej jednostki i społecznego wysiłku wszystkich jednostek jednego pokolenia. Każdy człowiek i każde pokolenie winno własną pracą przerobić w sobie ten proces wychowawczy, który św. Paweł nazwał „złożeniem starego człowieka, aby przyoblec się w nowego, który stworzony jest na obraz boży w sprawiedliwości i świętości prawdziwej”17.

Wiemy dobrze jak wielkie są pod tym względem różnice między jednostkami, jak w tej samej rodzinie wśród najbliższych jeden głębiej i intensywniej ten proces przeżywa, podczas gdy drugi bardzo słabo albo nawet zupełnie go zatrzymuje, odtrącając pomoce sił nadprzyrodzonych, które mu Bóg ofiaruje. Wiemy jak nic tu dziedzicznego nie ma i jak w jednym wypadku dziecko nie dorasta do poziomu duchowego rodziców w innym je przerasta i wzbija się wyżej, niż można się było spodziewać po środowisku, w którym wzrosło. To samo jest i ze społeczeństwami: i one pomimo nieraz bardzo bliskich ze sobą stosunków jakże nierównomiernie się rozwijają duchowo i jak wyraźnie w nich widzimy to falowanie życia moralnego z pokolenia na pokolenie!

I oto na wszystkie te procesy czy to w życiu jednostek czy w życiu społeczeństw, państw i narodów, trzeba umieć się patrzyć oczami wiary i dostrzegać pod widocznymi postaciami czynników ludzkich niewidzialną dla przyrodzonego światła rozumu ludzkiego grę czynników bożych, czynników wiecznych, decydujących o wiecznym losie jednostek i o trwałym wiekowym nieraz ładzie społeczeństw.

Kto oczami wiary wpatrywać się będzie w dzieje świata i jego stan dzisiejszy, temu coraz widoczniejszym się stanie, że gra czynników nadprzyrodzonych odgrywa ogromną rolę nawet tam, gdzie wydają się one odsunięte na dalszy plan. Jak głęboko wpłynęły one na postępowanie moralne świadczy fakt, że ci, którzy się wyrzekli ich zasad, zachowują dalej wielką ilość ich nakazów i przekazują je nadal przyszłym pokoleniom w formie obyczajów społecznych. Z tego punktu widzenia patrzeć należy na prace cywilizacyjne starych, dziś tak zeświecczonych społeczeństw chrześcijańskich wśród pogan; pomimo wielu niedomagań, jest ona zawsze ogromnym plusem dla ludzkości, gdyż społeczeństwa te nawet gdy są już bardzo zlaicyzowane, mają jednak w swych obyczajach o wiele więcej pierwiastków chrześcijańskich, niż sobie same z tego zdają sprawy,

Z tego samego punktu widzenia trzeba też osądzać konieczność pewnego zasadniczego antysemityzmu, nie pozwalającego, aby na dalsze kształtowanie się obyczajów ludów chrześcijańskich oddziaływał naród, który nie tylko nigdy nie żył obyczajem i cywilizacją chrześcijańską, ale zawsze ją zwalczał i jej się przeciwstawiał.

Co jest uderzającym w dziejach ostatnich dwudziestu wieków świata, to ta niesłychana zdolność odradzania się ludzkości zaszczepiona jej przez chrześcijaństwo i podtrzymywana przez Kościół.

Przepięknie to uwydatnił swego czasu wielki historyk, belgijski Godefroi Kurth w krótkim a tak przejrzystym dziełku „L’Eglise aux tournants des siècles”; polski przekład dziś już wyczerpany zasługiwałby stanowczo na nowe wydanie.

Widzimy tam jak w chwilach najcięższych kryzysów dziejowych, kiedy poziom życia moralnego się obniża, kiedy działalność Kościoła słabnie, kiedy własne jego organa zawodzą i więcej szkodzą sprawie bożej niż jej pomagają, budzą się powoli oznaki odrodzenia i po jakimś czasie przeistaczają społeczeństwa, w których wszelkie siły moralne zdawały się zupełnie zamarłe. Wystarczy przypomnieć to powolne odradzanie się świata chrześcijańskiego w XI i XII w., które dochodzi do pełni rozkwitu w XIII w., lub też szybsze w swym przebiegu opanowanie w XVI w. Reformacji przez wielki wysiłek Kościoła koncentrujący się wokoło Soboru Trydenckiego, lub wreszcie odbudowę życia katolickiego na gruzach Rewolucji francuskiej w XIX. w.

Źródła tych procesów odrodzeniowych nic należy szukać gdzieś na zewnątrz, ale wewnątrz w duszach ludzkich, które widok zła i upadku moralnego pobudza do walki o odnowienie życia chrześcijańskiego, z tym, że to odnowienie trzeba zacząć od siebie.

Pierwiastki nadprzyrodzone złożone przez Boga do dusz ludzkich i łączące je wszystkie w jedno wielkie Ciało mistyczne, jakim jest Kościół Chrystusowy, nie wymierają nigdy, nawet gdy gruba powłoka ruin moralnych i materialnych je pokryje. One tam zawsze żyją jak węgiel w niedogaszonym ognisku i wystarczy jednego silniejszego podmuchu, aby znowu rozgorzały. Zadaniem wiary jest umieć je odczuć nawet pod grubą powłoką ruin i nigdy nie przestawać ufać w ich wartość i moc uzdrawiania zarówno jednostek jak i społeczeństw.

W oczach wiary Kościół nawet w dniach największego poniżenia z jego strony ludzkiej czy to pod względem materialnym czy też moralnym jest zawsze tą samą instytucją Bożą, pełną życia, światła ł mocy dla tych, którzy chcą na nim się oprzeć i w nim szukać wzmocnienia swych sił duchowych. Takimi oczami potarzała nań św. Katarzyna Sieneńska, gdy sprowadzała Grzegorza XI z Awinionu do Rzymu i gdy potem była świadkiem początków Schizmy Zachodniej: na widok jak Urban VI, który tak strasznie nie dorastał do swych zadań, psuł jej dzieło, serce jej mogło pęknąć z bólu, ale wiara jej w Opatrzność Bożą nad Kościołem ani na chwilkę się nie zawahała. Takimi oczami patrzała na Kościół bł. Kolumba z Rieti, która dopuszczona przed oblicze Namiestnika Chrystusowego wpadła w zachwyt, a był nim wtedy Aleksander VI. Ileż podobnych przykładów można by odszukać w dziejach Kościoła!

Dziś niewątpliwie w lepszych żyjemy czasach. Opatrzność Boża, rachując się z ogólnym upadkiem ducha wiary, nie poddaje nas już tak ciężkim próbom, jak te, które przeszły poprzednie wieki, taki XVI czy XVIII. Hierarchia Kościelna, ten najwidoczniejszy składnik Kościoła, podług którego świat zwykł go sądzić, stoi dziś tak wysoko, jak rzadko kiedy w ciągu dziejów chrześcijaństwa, a wysoki poziom ducha apostolskiego papieży, episkopatu i całego w ogóle duchowieństwa coraz widoczniej oddziaływa na ogół wiernych i zaznacza się widocznym pogłębieniem życia religijnego w wielu współczesnych społeczeństwach.

Nie zmienia to ma się rozumieć w niczym zasadniczego stosunku wiernych do Kościoła, ale winno się stać dla nich tym silniejszą zachętą, aby go miłować całą dusza i aby się nauczyć cały swój stosunek do niego oprzeć na wierze w jego boskie pochodzenie, boskie posłannictwo i boskie pierwiastki, które w sobie kryje.

W czasach pięknego rozwoju Akcji Katolickiej nic może nie jest tak ważnym, jak żeby jej pracownicy głęboko przeniknęli się koniecznością sądzenia wszystkiego co się odnosi do Kościoła, czy to do jego dziejów czy też do dzisiejszych poczynań, w świetle wiary w jego boskie posłannictwo, aby umieli zawsze pod obsłonką pierwiastków ludzkich i doczesnych oczyma wiary dostrzec w życiu Kościoła o wiele donioślejszą grę pierwiastków bożych o wartości wiecznej.

1 W podanym tutaj tekście uwspółcześniono gramatykę i ortografię według aktualnie obowiązujących zasad; zachowano natomiast – jak w wydaniu publikowanym – pisownię małych i wielkich liter.

2 2 Kor 4, 18

3 Łk 10, 16.

4 Mt 28. 19.

5 J 17, 19.

6 J 17, 11. 21-22.

7 Ef 4, 5.

8 Ef 2, 20.

9 Mt 16, 18.

10 J 15, 1-11.

11 1 Kor 12, 12-27; 10, 17; Rz 12, 15; Ef 4,4; Kol 1, 18. 24; 2, 19.

12 1 J 2, 16.

13 Mt 18, 7; Łk 17,1.

14 J 17, 15.

15 „Świat i życie” t. IV kl. 330.

16 Hi 7,1.